JUPITER ASCENDING
Jupiter: Intronizacja
2015, USA
sci-fi, reż. The Wachowskis
Bracia Wachowscy po słynnej trylogii Matrix i udanej ekranizacji Atlasu chmur Davida Mitchella, nakręconej w kooperacji z Tomem Tykwerem już jako The Wachowskis (może dalej będę używał terminu „rodzeństwo”, bo po zmianie płci przez Larry’ego i transformacji w Lanę hasło „bracia” już nie do końca pasuje), Andy i Lana tym razem proponują stworzoną z wielkim zadęciem kosmiczną bajeczkę dla dzieci. Trudno inaczej określić ich najnowszy film Jupiter: Intronizacja. Spróbuję krótko opisać fabułę, bo już samo to da perfekcyjny obraz całości tego „dzieła”. Oto tytułowa Jupiter (Mila Kunis), rosyjska emigrantka na co dzień sprzątająca domy bogaczy (w pełnym makijażu oczywiście), dowiaduje się, że Ziemia jest jedną z wielu planet zamieszkiwanych przez inteligentne formy życia, zaś ona sama jest reinkarnacją królowej i spadkobiercą planety, na której ludzi hoduje się jedynie w celu przedłużenia długości życia bardziej zaawansowanych gatunków. Jej dziedzictwo staje się przedmiotem pożądania władców wszechświata, którzy gotowi są pozbawić życia niewygodną Ziemiankę, lecz wtedy na horyzoncie pojawia się przystojny wybawiciel – genetycznie zaprogramowana człowieko-maszyna Caine (Channing Tatum), poruszająca się w powietrzu dzięki latającym butom (taka nieco inna, uboższa wersja Iron Mana). Obydwoje ścigani przez armię zabójców podróżują sobie po innych planetach, nasza szorująca kible pani ni stąd ni zowąd staje się odważną wojowniczką, oczywiście zakochuje się w swoim wybawcy, bo przecież bez takiego wątku żaden hollywoodzki produkt nie ma prawa istnieć, a co dalej już nie powiem, bo może jednak ktoś mimo wszystko zechce sam sprawdzić…
Bałaganem panującym w tej produkcji można by obdzielić kilka innych, a jeszcze by sporo zostało. Totalny gatunkowy miszmasz dla nikogo z dziesiątkami nawiązań do klasyki, scenariusz na poziomie wczesnego przedszkolaka, infantylne dialogi, wszechobecny patos, prymitywnie nakreślone postacie, kompletny brak chemii między kochankami, drewniane aktorstwo – co akurat najmniej boli, bo przy takim scenariuszu żaden aktor nie ma szans się wykazać, itd. itp. Dalsze wymienianie mija się z celem. Ktoś się tu naoglądał filmów Marvela i postanowił zrobić własną wersję Strażników Galaktyki, ale taką całkiem na serio. Miało być poważnie i intrygująco, a wyszło groteskowo i nudno. Zero emocji, za to sporo żenady i śmiechu, na ogół w momentach niezamierzonych przez twórców. Aż trudno uwierzyć, że coś tak topornego wyszło spod pióra rodzeństwa Wachowskich, od których widz ma przecież prawo wymagać pewnego poziomu, nawet jeśli to ma być kino typowo rozrywkowe (czytaj: brak logiki i łamanie wszelkich praw fizyki na porządku dziennym). Na plus można zapisać zrobione z pietyzmem efekty specjalne (stylizacja, zdjęcia, dekoracje, choreografia walk), które jednak dzisiaj stały się normą w Fabryce Snów więc nie wystarczą za całą resztę. Oczywiście można i nawet należy podejść do seansu na wielkim luzie – wtedy się więcej wybacza, lecz przecież zawsze istnieją pewne granice absurdu. Wachowscy lubią je przekraczać, tylko że dotychczas robili to na ogół ze smakiem i klasą. Tutaj im zwyczajnie nie wyszło.