VANILLA FUDGE Spirit Of ’67

Vanilla Fudge Spirit Of 67 recenzjaVANILLA FUDGE
Spirit Of ’67
2015

Nazwa Vanilla Fudge nie mówi dziś wiele współczesnym miłośnikom rocka. To trochę niesprawiedliwe. Założona 50 lat temu formacja działała zaledwie 5 lat, zasłynęła tylko debiutanckim albumem z 1967 roku, niemniej trudno nie doceniać wkładu Brytyjczyków w rozwój tworzącego się wtedy szeroko pojętego rocka. Jej awangardowe aranżacje ówczesnych przebojów (m.in. The Beatles) oraz kompozycji muzyki klasycznej (Für Elise & Moonlight Sonata Beethovena) charakteryzowało spowolnienie tempa, wzbogacone melorecytacjami tło, ostre riffy zapowiadające hard rocka i monotonny podkład organowy. To właśnie ten zespół wprowadził i rozpropagował organy Hammonda jako nieodzowny element instrumentarium zespołu rockowego. Właściwie już swym debiutem Vanilla Fudge przeszedł do historii, a po rozwiązaniu grupy w 1970 roku mało kto się spodziewał, że cztery dekady później ta historia będzie miała dalszy ciąg.
Na początku nowego stulecia grupa się reaktywowała głównie do działalności koncertowej, jednak wydany w 2007 roku album z coverami Led Zeppelin wzbudził nadzieje na coś więcej. I oto 8 lat później ukazuje się kolejny oficjalny krążek Vanilla Fudge. Z coverami oczywiście. W tytule mamy nawiązanie do najważniejszego okresu działalności kapeli (debiut płytowy) oraz najważniejszego roku tamtego okresu jeśli chodzi o kształtowanie się muzyki rockowej (debiut płytowy Hendrixa, The Doors, Pink Floyd, Procol Harum, Velvet Underground, no i słynny Sgt. Pepper Beatlesów). Vanilla Fudge postanowili na jednej płycie przypomnieć największe hity tamtego roku, rzecz jasna we własnych aranżacjach.
Ludzie znający twórczość zespołu mniej więcej wiedzą, czego oczekiwać, ale reszta też nie powinna być rozczarowana. Może tym razem nowe wersje nie są aż tak odjechane, jak kiedyś Eleanor Rigby, lecz nadal pozytywnie zaskakują i w żadnym wypadku nie są jedynie kalką oryginałów. Szczególnie duże brawa należą się za brawurowe, poprzedzone potężnym intro wykonanie I’m A Believer The Monkees, kompletnie odmienione i wzbogacone o efektowny finał Break On Through (To The Other Side) Doorsów czy odjazdową, funkującą wersję Gimme Some Lovin’ Spencer Davis Group. Nieźle wypada For What It?s Worth Buffalo Springfield czy I Heard It Through The Grapevine Marvina Gaye’a, jest jeszcze Ruby Tuesday Stonesów i A Whiter Shade Of Pale Procol Harum, a na koniec nowa kompozycja Marka Steina Let’s Pray For Peace, bardzo na czasie teraz. Zabrakło tylko czegoś Beatlesów, którzy przecież wydali wtedy swój najważniejszy krążek, ale może panowie uznali, że liverpoolczyków wystarczająco się już nacoverowali.
Wyborni muzycy rozumieją się doskonale, ich grę cechuje nie tylko profesjonalizm i artyzm, lecz również radość i entuzjazm. Wszystko razem świetnie współgra, są tu mocarne riffy, soczyste bębny, kapitalne organy, potężne chóry – wszystko to brzmi bardzo świeżo lecz zarazem tak, jakby powstało w 1967 roku. I to wcale nie zarzut. Właśnie o to chodziło, by oddać ducha tamtej epoki. Spirit Of ’67 to wyjątkowo udana wycieczka w przeszłość i doskonała okazja dla nowych fanów rocka, by poczuć tamten klimat i wreszcie poznać tę legendarną kapelę.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: