TOTO
XIV
2014
Toto, amerykański zespół rockowy założony w Los Angeles w 1976 roku to dość specyficzna grupa. Powstała z muzyków sesyjnych z czasem wypracowała własny styl będący harmonijną mieszanką wielu gatunków muzycznych (pop, rock, soul, funk, latino, jazz), poparty wyjątkową lekkością grania i solidnym warsztatem wykonawczym. To się nie zmieniło. Płyty Toto nie przynosiły wielkich hitów (wyjątkiem kawałki Africa i Rosanna z 1982 roku i słynnego albumu Toto IV) ale zawierały wiele dobrych melodii i prezentowały przyzwoity, równy poziom. Zespół rozwiązano w 2008 roku, dwa lata po wydaniu krążka Falling In Between, lecz potem reaktywowano dla kilku występów na rzecz chorego na stwardnienie zanikowe boczne basisty Mike’a Porcaro (brat Jeffa, współzałożyciela Toto, zmarłego w 1992 roku). Niedawno panowie wrócili do studia i po 9 latach przerwy wydali album zatytułowany XIV (choć tak naprawdę to trzynasty studyjny krążek). Jego premiera zbiegła się ze śmiercią Mike’a, jednak to w żadnym stopniu nie może rzutować na ocenę wydawnictwa. Piosenki powstawały wcześniej i prezentują pełny wachlarz możliwości członków zespołu.
Mam mieszane odczucia pisząc o tego typu płytach. Z jednej strony trudno cokolwiek zarzucić muzykom od strony technicznej. Z drugiej po wysłuchaniu nowych piosenek niewiele zostaje. Pierwszy kwadrans mija bardzo miło, potem to wszystko zaczyna zwyczajnie nużyć. Brak tu wyrazistych numerów, które pociągną całość, które miałyby szansę zostać ze słuchaczem na dłużej. To nic nowego, to od dawna jest problem Toto, dlatego fanów ta płyta nie rozczaruje, natomiast reszta tylko wzruszy ramionami. Ja stoję pośrodku i bardzo się starałem wyłowić jakieś perełki. Na pewno dynamiczny, pełen mocnych riffów, wręcz hardrockowy opener Running Out Of Time, choć to niezupełnie styl kapeli. Podobnie jak Holy War – to przebojowy numer bliższy jednak estetyce Dire Straits niż Steve’a Lukathera i kolegów. Najbardziej przekonuje fortepianowy Burn, melodyjny Fortune z pięknymi partiami gitarowymi oraz funkująco-jazzujący Chinatown – to są klimaty znane z Rosanny i najlepszych płyt lat 80. Reszta nagrań to kompozycje przeciętne lub kompletnie nietrafione (miałki smutas All The Tears czy chaotyczny 7-minutowy Great Expectations). W sumie więc mamy typowy album Toto, trochę bardziej gitarowy od poprzednika, który raczej nie pozyska muzykom nowych słuchaczy. Coś dla fanów kapeli, a nie takich narzekaczy jak ja. Ocenę podniosę tylko dlatego, że muzycy zgrabnie nawiązali do swoich dawnych dokonań jednocześnie oferując album brzmiący świeżo i nowocześnie. Skoro hitów nie ma – dobre i to.