JERZY ANTCZAK
Ego, Georgius
2014
Rzadko opisuję polskie płyty bo rzadko są godne uwagi będąc zwykle marną kopią zachodnich wzorców. Zwłaszcza te plastikowo-popowe uparcie lansowane przez stacje radiowe i tzw. dziennikarzy muzycznych, będących często na garnuszku dużych firm płytowych. Czasem jednak trafiają się wyjątki – albumy tak piękne, że nie można przejść obok nich obojętnie. Wtedy nie ma znaczenia, że brak im oryginalności – co z tego, skoro muzyka chwyta za serce? Taką nirwanę nieoczekiwanie przeżyłem słuchając Ego, Georgius – solowego debiutu Jerzego Antczaka. Unikający banałów rock progresywny (w przeciwieństwie do pop-rockowej sieczki) to ten rodzaj grania, gdzie Polacy naprawdę nie mają się czego wstydzić. Pod względem artystycznym często dorównują swym bardziej znanym kolegom z krajów zachodnich, a niejednokrotnie ich przebijają. Słuchając niedawno utrzymanego w podobnym klimacie albumu Lullabies In A Car Crash mało znanego Bjørna Riisa naszła mnie refleksja, jak wiele znakomitej muzyki umyka naszej uwadze z powodu totalnej ignorancji mainstreamowych mediów. Dzięki Bogu mamy internet i można samemu znaleźć ciekawe pozycje. Nie sposób dotrzeć do wszystkich, lecz każda jedna się liczy.
Nazwisko Jerzego Antczaka niewiele mówi zwykłemu zjadaczowi chleba. Jeśli już się kojarzy to raczej z polskim reżyserem takich filmów jak Noce i dnie czy Dama Kameliowa. Pora to zmienić – „muzyczny” Jerzy Antczak to współzałożyciel i gitarzysta grupy Albion, formacji doskonale znanej miłośnikom polskiej sceny progresywnego rocka. Jest jedynym kompozytorem muzyki i autorem wszystkich tekstów umieszczonych na debiutanckiej płycie. To człowiek-orkiestra – sam gra na gitarach, instrumentach klawiszowych, programuje sekwencery i śpiewa, a wszystko to robi znakomicie. Zaproponował słuchaczom 55-minutową suitę, której poszczególne elementy łączą się i zazębiają. „Pierwsze nuty z tej płyty narodziły się w mojej głowie dwa lata temu. Moim zamysłem było skomponowanie muzyki filmowej, jednak im dłużej nad nią pracowałem, tym bardziej przybierała ona układ „songów” łączących się w jeden spójny tematycznie projekt, który dojrzewał do formy krążka CD.”
Muzyk dokładnie opisał, czego się tu spodziewać. Nie dodał tylko, jak piękna jest jego muzyka, jak wiele w niej przestrzeni, jak gra na emocjach, jak urzeka romantycznym klimatem, jak wgniata w fotel gitarowymi solówkami, jak czaruje wielobarwnością obrazów malowanych przez autora. Nie ma tu niczego odkrywczego – to dźwięki doskonale znane z najlepszych dzieł wielkich kapel art rocka, a podobieństwo do brzmienia Pink Floyd jest bardziej niż oczywiste, ale to nie wada tylko wielka zaleta albumu. Dzisiaj, gdy Gilmour abdykował, można się tylko cieszyć, że ma takich następców, i to w kraju nad Wisłą. W moim prywatnym rankingu to najlepsza krajowa płyta 2014 roku. Nie ma potrzeby rozkładać jej na czynniki pierwsze, bo cała jest świetna. Nawet nie wymienię żadnego tytułu bo każdy jeden utwór jest perełką, choć niektóre to zaledwie króciutkie przerywniki lub łączniki dłuższych, rozbudowanych tematów. Wszystko to elegancko ze sobą połączone i podporządkowane głównemu motywowi. Spójność stylistyczna to wielki atut płyty, podobnie jak cudowne melodie i umiejętność budowania nastroju, który ani przez moment nie zostanie zmącony aż do wybrzmienia ostatniej nuty. Jerzy Antczak wzniósł się na wyżyny, jakich nigdy nie osiągnął w zespole Albion. To tylko cieszy i zaostrza apetyt na kolejny solowy projekt tego utalentowanego muzyka.