WATERBOYS Modern Blues

Waterboys Modern Blues recenzjaWATERBOYS
Modern Blues
2015

The Waterboys – w życiu bym nie pomyślał, że jeszcze kiedykolwiek będzie mnie ekscytować ta nazwa. No cóż – never say never. Londyński zespół pop-rockowy założony w 1981 roku przez Mike’a Scotta stał się jednym z symboli muzyki lat 80., choć tak naprawdę ma na koncie tylko jeden pamiętny przebój – The Whole Of The Moon. Niby niewiele, lecz muzycy nagrywali przyjemne albumy i cieszyli się dobrą prasą. Po rozpadzie w 1993 roku rozdział The Waterboys wydawał się zamknięty. Scott jednak długo nie wytrzymał, reaktywował kapelę u progu nowego tysiąclecia i dobierając różnych muzyków nagrywa pod tym szyldem do dzisiaj, głównie dla fanów pamiętających lepsze czasy. I tak oto doszliśmy do płyty o intrygującym tytule Modern Blues. Nowoczesny blues u Waterboysów? Wprawdzie panowie już kiedyś zaserwowali nam bluesowy tytuł (Fisherman’s Blues, 1988), lecz na pewno ani to słowo, ani ten zespół, a już tym bardziej fakt nagrywania w kolebce country Nashville z tamtejszymi muzykami nie kojarzą się z niczym nowoczesnym. Ale przecież płyta nie musi być wcale nowoczesna – może być po prostu dobra.
To bardzo proste granie. Niby nic nowego – cały czas mamy wrażenie, że to już było, że to już gdzieś słyszeliśmy, ale co z tego, skoro melodie są ładne, piosenki wpadają w ucho, a całość tworzy miły, folkowo-bluesowy klimat. Jednym przypomną się stare płyty Dire Straits, innym klasyczne nagrania Neila Younga, w tle kłania się Elvis Presley – skoro Nashville, to i Króla nie mogło zabraknąć, nawet jedna z piosenek nosi tytuł I Can See Elvis, z kolei finałowa 10-minutowa kompozycja Long Strange Golden Road z narracją nawiązującą do najważniejszej książki Jacka Keouraca W drodze zalatuje Dylanem. Mniejsza o skojarzenia. Nie będę nikogo przekonywał, że Modern Blues to dzieło wybitne czy wyjątkowe. Nic podobnego. To po prostu kolejna dobra płyta Wodnych Chłopców. Nie wylansuje wielkich hitów, nie zawojuje listami przebojów, nie zostanie długo w pamięci, bo brak tu wyrazistych kompozycji, takich wyrastających ponad inne – lecz mimo to słucha się tego kapitalnie. Bogate brzmienie, psychodeliczne klawisze (obowiązkowe Hammondy), przybrudzone, czasem nieco zadziorne gitary, ujmująco ciepły śpiew Scotta, nieprzeładowana produkcja i – co najważniejsze: świetnie napisane piosenki. Każda jedna. No może prawie każda. Mięsista Rosalind (You Married The Wrong Guy), delikatna The Girl Who Slept For Scotland, ostrzejsza, przebojowa Still A Freak. Najlepszą wizytówkę stanowi opener Destinies Entwined – dokładnie tak samo będzie dalej. Raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze na zadowalającym poziomie. Mnie to wystarczy.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: