PAPA ROACH
F.E.A.R.
2015
Papa Roach to amerykańska grupa muzyczna wykonująca szeroko pojętą muzykę rockową, przez niektórych podciągana nawet pod hard rock, ale tu mocno bym dyskutował, bardziej pasuje hasło nu metal. Mniejsza o to. Kalifornijczycy zaistnieli 15 lat temu (w czasach, gdy Linkin Park wydał album Hybrid Theory – biblię nu metalu) hitem Last Resort i chociaż nigdy nie grali w pierwszej lidze rocka, mają spore grono fanów (głównie w USA) i sprzedali 10 milionów płyt. Słuchając najnowszego krążka kompletnie nie rozumiem, jakim cudem osiągnęli ten wynik. To niby rasowe, solidne rockowe łojenie z elementami charakterystycznymi dla gatunku – są więc rapowane wstawki w zwrotkach i rozkrzyczany wokal w refrenie oraz przesterowane gitary wspomagane dość często elektroniką, ale to wszystko kompletnie bez wyrazu. Jeśli ktoś nie bardzo się ze mną zgadza – proponuję po wysłuchaniu F.E.A.R. sięgnąć do archiwum i odpalić wspomniany już Last Resort. Problem nie w tym, że na nowej płycie brakuje fajnych kawałków – one tu są, lecz giną w masie identycznych melodii i dość schematycznie zbudowanych nagrań. Poszczególne utwory są tak podobne, że trzeba kilku przesłuchań, by coś konkretnego z tego wyłowić. Singlowy opener Face Everything And Rise to typowy numer Papa Roach lecz wyróżnia się głównie tym, że jest na początku. Z rozpędu zaakceptujemy jeszcze Skeletons czy naprawdę niezły Falling Apart, ale później to już zaczyna nużyć. Te kompozycje zdecydowanie zyskają słuchane pojedynczo.
Drobną odmianę na ósmej płycie Jocoby’ego Shaddixa i spółki wprowadzają nieco lżejsze, popowe wręcz Gravity z dramatycznym monologiem Marii Brink z alternatywnej formacji In This Moment oraz zalatujący dyskoteką (brrr!) Warriors, w którym ponoć udziela się raper Royce da 5’9″, lecz jego krótką gadkę trudno zauważyć. Papa Roach kłania się modnym trendom, jednak chyba nie tędy droga. Aczkolwiek nośne gitary i wpadające w ucho melodie zawsze leżały u podstaw sukcesu grupy. Szkoda tylko, że tym razem nieco przedobrzono. Może gdyby album F.E.A.R. został wydany na początku nowego milenium, w latach dominacji nu metalu, z miejsca zostałby hitem. Dzisiaj takie mało wyraziste granie nikogo specjalnie nie rusza. Poza wiernymi fanami kapeli – ci na pewno docenią, reszta milcząco pominie.