BULLET
Storm Of Blades
2014





Szwedzkich metalowców z Bullet polubiłem już po kapitalnej debiutanckiej płycie Heading For The Top z 2006 roku. Mało kto tak dobrze gra surowy hard rock, mocno zakotwiczony w latach 80., jak kwintet z Växjö. W Polsce kapela nie jest specjalnie znana – tym gorzej dla tych, którzy tkwią w rockowej nieświadomości, bo to coś dla wielbicieli klasycznego AC/DC (tego z Bonem Scottem), starego Judas Priest czy Accept. Teraz pojawia się szansa na zmianę tej sytuacji, bo oto Szwedzi wydali kolejny, piąty już album. „To z całą pewnością nasza najlepsza płyta i najbardziej surowo brzmiąca od czasu Heavy Metal Highway”, zapewniają muzycy Bullet, a skoro powołują się na prehistoryczną, wydaną własnym nakładem EP-kę z 2002 roku, obok takiego wyznania trudno przejść obojętnie.
Nie znam zespołu, który nie wychwalałby swojej najnowszej produkcji – myśląc inaczej negowałby sens jej nagrywania. Moim zdaniem aż tak dobrze nie jest, ale narzekać też nie bardzo jest na co, zwłaszcza że Storm Of Blades zdecydowanie przebija Full Pull, pierwszy krążek dla wytwórni Nuclear Blast z 2012 roku. Pewien zastrzyk adrenaliny wniósł do zespołu nowy gitarzysta Alexander Lyrbo, który zastąpił Erika Almströma. Jak wywija dowodzi już sam początek płyty – pojawiający się po krótkim intro utwór tytułowy to jeden z najostrzejszych kawałków kapeli. Konkretny riff i już na starcie potężny cios między oczy. Dynamiczny Riding High uderza świetną melodią, zaś Tornado przywołuje ducha AC/DC z Hells Bells. I tak jest do końca. Ogniste solówki, chwytliwe refreny (Hammer Down), w każdym kawałku spora dawka energii (Crossfire, Hawk Eyes), no i ten rozwrzeszczany wokal. Dag Hall Hoffer to wypisz wymaluj Udo Dirkschneider, co akurat nie do końca mi leży, lecz do takiego grania pasuje jak ulał.
Niedawno komentując najnowszy album AC/DC stwierdziłem, że niektóre zespoły wzorujące się na australijskich klasykach wypadają dzisiaj lepiej od nich – Bullet to dobry przykład. Może to nie jest odkrywcze granie, lecz bardzo autentyczne i rzetelne, a zarzuty o monotonię muzycy odpierają w prosty sposób – płyta trwa zaledwie 38 minut i wybrzmiewa, zanim ktoś zdąży się znużyć. U mnie bardzo mocne 3 gwiazdki. 4 rezerwuję dla debiutu, który mnie jednak bardziej przekonał.