BOYHOOD
Boyhood
2014, USA
obyczajowy, reż. Richard Linklater
Gdy patrzę na plakat reklamujący nowy film, od dawna sprawdza mi się jedna zasada: im więcej na nim pochwał, tym większe potem rozczarowanie. W przypadku Boyhood hasła typu „arcydzieło” czy „czuły, zabawny, mądry i poruszający” puściłem więc mimo uszu, jednak zaintrygował mnie (jak chyba i wiele innych osób) sam pomysł jego powstania. Głównego bohatera Masona poznajemy jako sześciolatka, śledzimy jego dzieciństwo i żegnamy dopiero u progu dorosłości. Kręcony przez 11 lat obraz miał w sobie nieograniczony potencjał, mógł być punktem wyjścia do kapitalnej historii. Mógł, gdyby opatrzono go ciekawym, wciągającym scenariuszem. Bez tego pozostaje jedynie dokumentacją procesu dorastania, czymś na wzór reportażu pokazującego nieco chaotycznie wybrane wycinki z życia bohatera. W świetle ogromnej reklamy, jaka towarzyszyła tej produkcji, wydaje się ona być jednym z większych rozczarowań roku, a fakt nominacji do Oscara świadczy tylko o tym, że dobry marketing naprawdę działa. Ludzie dali się nabrać i mało kto otwarcie przyzna, że król jest nagi. Mam wrażenie, iż nietuzinkowy proces realizacji filmu liczył się bardziej niż to, co z niej wynikło.
Co nie wyszło? Moim zdaniem niemal wszystko. Brak fabuły to nie jedyny zarzut, chociaż akurat on jest nadrzędny w stosunku do pozostałych. Film jest do bólu zachowawczy, nie trzyma w napięciu, nic ważnego się tu nie dzieje, przez 3 godziny obserwujemy migawki z życia rodzinnego, błahe wydarzenia, sceny nakręcone bez polotu, pozbawione uroku i błyskotliwych dialogów. Nie ma tu czegoś, co zainteresuje widza, zaintryguje, sprawi, że będzie czekał na ciąg dalszy. Do tego dochodzi dziwaczny montaż, w którym brakuje ciągłości narracyjnej – nagłe przeskoki o kilka lat (np. bardzo krótko pokazano dzieciństwo), pewnych ważnych wątków nie dokończono, inne mniej istotne epizody przeciągnięto, sprawia to wrażenie chaosu. Ale tak to jest, gdy brakuje scenariusza, a jedynym pomysłem jest pokazanie fragmentów z życia – siłą rzeczy coś umknie, coś innego zostanie niedopowiedziane. Tę pełną dłużyzn monotonię (chociaż to pojęcie względne – w porównaniu z naszą oscarową Idą to tu akcja gna na złamanie karku) można by jakoś wytrzymać, gdyby reżyser stworzył ciekawe postacie. Niestety i na tym polu porażka. Galerię bezbarwnych figur najlepiej symbolizuje płaski, kompletnie bezpłciowy, flegmatyczny bohater, który nie ma żadnych problemów typowych dla wieku dojrzewania – odniosłem wrażenie, że Mason zmienia się tylko fizycznie, lecz w głębi ducha jest wciąż dzieckiem. Nie sposób się z nim identyfikować, polubić go, podobnie jak i pozostałych członków rodziny. Aktorsko też nie wypada to dobrze, bo główne role grają amatorzy i choć trudno mieć do nich pretensje o brak profesjonalizmu, to wyszło jak wyszło, zaś Ethan Hawke czy Patricia Arquette sytuacji wcale nie ratują.
Oczywiście wszystko to, co napisałem, można odwrócić i spojrzeć na całość z innej strony. To szczera opowieść o życiu, o szukaniu sensu egzystencji przez młodego człowieka. Boyhood niczego nie upiększa, czaruje swą prostotą i autentyzmem – jeśli ktoś właśnie tego oczekuje od kina obyczajowego, to film dla niego. Wystarczy gdziekolwiek w domu czy na ulicy ustawić kamerę, potem zmontować i pokazać. W życiu każdego z nas coś tam ciekawego się znajdzie. Ja jednak oczekuję więcej. Kino obyczajowe też może zachwycać, udowodniły to Nebraska, Sierpień w hrabstwie Osage, Najlepsze najgorsze wakacje, Promised Land, Dopóki piłka w grze, Z krwi i kości, i cała masa innych filmów, których już nie chce mi się wymieniać. Za ich sukcesem stała świetna historia, doskonałe aktorstwo, kapitalne zdjęcia czy cokolwiek innego – zawsze był tam jakiś pomysł. Właśnie tego wszystkiego zabrakło w Boyhood. Sam fakt kręcenia na przestrzeni 11 lat nie wystarczy, by stworzyć arcydzieło, ale jeśli już przez kogoś zostanie zapamiętany to tylko jako wielkie przedsięwzięcie realizatorskie. Film Richarda Linklatera jest o niczym. Zwykły trzygodzinny reportaż z codziennych spraw i dialogów, jakie słyszymy w każdym domu, jakie widzimy codziennie obserwując sąsiadów. Zupełnie niepasujący do znakomicie portretującego ludzi reżysera wspaniałej romantycznej trylogii z udziałem Ethana Hawke i Julie Delpy.