DIANA KRALL Wallflower

Diana Krall Wallflower recenzjaDIANA KRALL
Wallflower
2015

Walentynki to czas, kiedy muzyczny smak zawieszamy na kołku i słuchamy łzawych miłosnych piosenek. Zamiast jednak sięgać po niezliczone składanki ze starymi hitami, proponuję odrobinę oryginalności – nowe wersje wielkich romantycznych klasyków wykonane przez Dianę Krall na jej najnowszym krążku, który po wielokrotnych zapowiedziach z początkiem lutego trafił wreszcie na półki sklepowe. Czas idealny bowiem to świetny prezent dla ukochanej w tym wyjątkowym dniu. Ocena tego wydawnictwa może być dwojaka i tylko pozornie jest prosta. Diana Krall to przecież wokalistka jazzowa (albo jak kto woli – jazzująca), z kolei jazz to artystyczna swoboda, którą przecież mocno ogranicza odgrywanie popowych hitów. Utarło się przekonanie, że wielkim jazzowym artystom nie przystoi tego typu rozmienianie się na drobne i skok na kasę więc taki ukłon w stronę komercji nie jest dobrze odbierany. Ale gdzie jedni kręcą nosem, inni pieją z zachwytu – starzy fani ten mezalians wybaczą, a płytą Wallflower artystka ma szanse pozyskać wielu nowych.
   Covery to nic nowego w repertuarze pani Krall. Wiele ich słyszeliśmy na poprzednich albumach (choć nie były to piosenki popowe), wszystkie zrobione z pomysłem i jazzowym feelingiem. Na najnowszy krążek trafiły utwory m.in. Boba Dylana, Eltona Johna, Paula McCartneya czy The Eagles. Może nie te najbardziej znane, ale znane wystarczająco. Wszystkie pięknie zaśpiewane (nie będę podkreślał rzeczy oczywistych, że Diana Krall ma wspaniały, zmysłowy głos i potrafi zrobić z niego użytek), oszczędnie zaaranżowane (głównie fortepian i smyczki, czasem gitara w tle), urzekające wspólnym chilloutowym klimatem, zaś producent płyty David Foster zadbał, by wszystko zabrzmiało perfekcyjnie. Co więc przeszkadza w pełni rozkoszować się interpretacjami artystki? Mo-no-to-nia! Jednolita stylistyka repertuaru męczy, bo w końcu ile można słuchać takich samych kawałków? Na szczęście niektóre wersje potrafią oczarować słuchacza – są nie gorsze lub wręcz ciekawsze od oryginałów. Zaczyna się z grubej rury, bo California Dreamin’ grupy The Mamas and The Papas dosłownie rzuca na kolana. Tak dobrze już potem nie będzie, chociaż może się podobać pełen orkiestrowego rozmachu Superstar czy uroczy duet z Bryanem Adamsem w Feels Like Home. Na drugim biegunie jest inny duet – z Michaelem Bublé w bezbarwnej wersji Alone Again (Naturally) Gilberta O’Sullivana. Warto jeszcze wspomnieć o rockowym klasyku I’m Not In Love zespołu 10CC, który w pozbawionej rozmachu oryginału emocjonalnej wersji Krall brzmi nadzwyczaj dobrze.
   Wallflower to po prostu zestaw ładnych piosenek. Nie słucha się tego z wypiekami na twarzy ale jako tło do romantycznej kolacji czy konsumowania randki w sypialni sprawdzi się znakomicie. Może za mało tu osobowości Diany Krall, jej jazzującego pazura, różnorodności, lecz w dobrych piosenkach też nie można zbyt wiele zmieniać, by nie zgubić ich duszy. Niezależnie od tego, że artystkę stać na więcej, w kilku momentach jej się naprawdę udało, i choćby dla tych chwil warto sięgnąć po tę płytę. Zwłaszcza dzisiaj.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: