Każdy dzień, w którym swój mecz rozgrywa Real Madryt, to dla mnie prawdziwe święto. Nawet wtedy, gdy muszę cierpieć oglądając słabą grę drużyny. Denerwuję się nie mogąc zrozumieć, dlaczego forma wielkich piłkarzy jest tak chwiejna, jednak za tydzień o wszystkim zapominam i liczę na kolejny świetny występ. Taka jest natura kibica. Jednak to, co się działo w sobotę na Nuevo Arcángel, zirytowało mnie do tego stopnia, że muszę się wyżalić i poświęcę kilka minut analizie tego wydarzenia. I nie chodzi o głupie i niegodne zachowanie Cristiano Ronaldo, bo tu nie ma czego analizować. Na chamstwo nigdy nie ma zgody, a wielkie gwiazdy powinny lepiej od innych umieć trzymać nerwy na wodzy, nawet gdy gra im się nie układa. Chodzi o całą resztę – o postawę drużyny, czy też raczej poszczególnych zawodników, bo w Kordobie nie widzieliśmy drużyny. Pod tą nazwą rozumiem grupę ludzi rozumiejących się na boisku, znających swoje miejsce, wiedzących gdzie i jak zagrać, realizujących wyćwiczone schematy. Po stronie Los Blancos tego nie było. Z Córdobą Real rozegrał najgorszy mecz sezonu i jakkolwiek trzeba uszanować, że w takich warunkach potrafił wygrać, lecz nie zawsze szczęście dopisze i warto poszukać przyczyn kryzysu. Bo tego, że jest kryzys, już się nie da ukryć. Widzieli to wszyscy, oczywiście poza Ancelottim, który dalej trzyma fason. Jednakże to nie musi oznaczać, że oślepł na stare lata albo nie umie przyznać prawdy. Może po prostu realizuje politykę klubu mówiąc o swojej ekipie tylko dobrze lub wcale. On musi widzieć, że jest źle, bo on to zepsuł (grają piłkarze, ale decyduje i odpowiada trener) i tylko on to może naprawić.
Dokładnie rok temu, po nie najlepszej jesieni, Real Madryt rozpoczął marsz w górę tabeli. W styczniu rozegrał 8 meczów, wszystkie wygrał bez straty bramki. Nie zachwycał stylem, ale solidnością już tak. Styczeń 2015 jest zupełnie inny. Porażka z Valencią i trudne do przełknięcia upokorzenie z Atlético puściły w niepamięć jesienny rekord 22 zwycięstw z rzędu. Czary goryczy dopełniła postawa w Kordobie. Piłkarze po odpadnięciu z Copa del Rey mieli tydzień na odpoczynek i regenerację sił. Więcej czasu w trakcie sezonu mieć nie można. A jednak w sobotę obserwowaliśmy stare błędy, tylko że tym razem wszystkie naraz (brak intensywności, zadziorności, walki do upadłego, pressingu na rywalu, gry bez piłki, dokładności, gry na jeden kontakt, wolne tempo zawiązywania akcji, duża ilość strat, katastrofalna forma poszczególnych piłkarzy). Nie ma racjonalnego wytłumaczenia dla takiej postawy. Obawiam się, że sam trener nie wie, co jest przyczyną takiego dołka. Grając z ligowym nowicjuszem wielki Real nie potrafił stwarzać sytuacji bramkowych! Gospodarze mogli w bramce postawić teściową trenera, a i tak nic by nie wpadło (poza golem Benzemy). Gdzie ambicja świeżo upieczonych mistrzów świata? Jak to możliwe, że są tak niezdarni, że piłka przeszkadza im w grze, że nisko notowany lecz ambitny rywal dominuje na boisku, jest lepiej zgrany i przeprowadza groźniejsze akcje? Bezradność mistrzów aż kłuła w oczy. Dlaczego po tygodniu odpoczynku madrytczycy są tak przerażająco wolni? Wystarczy popatrzeć, w jakim tempie przeprowadzane są akcje Sevilli czy Valencii. Zresztą nie trzeba daleko szukać – Córdoba też grała szybko, jej zawodnikom wystarczyły 2-3 podania, by przedostać się pod pole karne Realu (albo i to nie było potrzebne, gdy np. biegnący przez całe boisko Bebé sam przedryblował kilku stojących jak kłody graczy z Madrytu), Real tych podań wymieniał 15-20, a to i tak niewiele dawało. Gdzie się podziała kreatywność w ataku? Same wrzutki nie wystarczą. Dlaczego było aż 149 strat, o 50% więcej niż średnia? Celował w tym Khedira, który oby jak najszybciej zamienił Madryt na inne miasto, ale niewiele „lepsi” byli Marcelo i James. O przebiegniętych kilometrach nawet nie ma co wspominać, bo madrytczycy grali na stojąco. A przecież przed nimi teraz dwa wielkie wyzwania – Sevilla i Atlético. Jakoś tak się ostatnio dziwnie składa, że Real przechodzi kryzys wtedy, gdy zbliżają się derby Madrytu. Jesienią jeszcze nie złapał rytmu i przegrał na Bernabéu, teraz zgubił formę przed starciem na Calderón. Z lokalnym rywalem nie wygrał od 5 spotkań, a nie tak dawno regularnie zwyciężał przez 14 lat! Co się więc stało? Jakim cudem Diego Simeone z mniej znanych piłkarzy potrafił stworzyć zgrany, rozumiejący się i ambitnie walczący kolektyw, zaś Ancelotti wciąż boryka się z tymi samymi problemami? Co jego piłkarze ćwiczą na treningach, jeśli wymiana kilku podań na szybkości sprawia im taki kłopot?
Mnożenie pytań nie rozwiąże problemu. Na tak niezrozumiały spadek formy niemal całej drużyny nie ma gotowych rozwiązań. Wypada cierpliwie poczekać, aż Ancelotti wyjmie swoją magiczną różdżkę i diametralnie przemieni morale zawodników. Na razie bowiem jedynym, który jest gotowy umierać za klub, wydaje się Isco. Może i nadużywa dryblingów, ale przynajmniej je wykonuje, poza tym dużo biega i nęka rywali. Marcelo jest przewidywalny i zatracił celność podań, z kolei Ramos przeciwnie – jest nieprzewidywalny i gra zbyt nonszalancko. James jest cieniem wielkiego piłkarza, chociaż wciąż potrafi dobrze centrować. Jesé po kontuzji jest daleki od formy, zaś Benzema jak to Benzema – nie gra nic, chowa się za przeciwnikami, a tu nagle błyśnie genialnym podaniem i zostaje bohaterem. Po kilku słabszych występach to on teraz musi pokazać klasę. Po wygraniu Złotej Piłki i rozstaniu z Iriną Cris się kompletnie zagubił – teraz będzie pauzował 2 mecze więc stwarza się szansa dla Bale’a, by liderował z przodu. Potrafi to robić choć też jest daleki od swej najlepszej wersji. Wystarczy porównać go z Neymarem – rok temu wygrywał Walijczyk, ale teraz to Brazylijczyk mija przeciwników jak slalomowe tyczki, zaś Gareth ma z dryblingami spore kłopoty. Czy w tej sytuacji Ancelotti szybko da szansę debiutu styczniowym nabytkom? Albo sięgnie po marnującego się na ławce Chicharito? Jakoś wątpię. Wiem jedno – coś musi zrobić i to natychmiast. Nie ma drużyn idealnych, każdej zdarzają się wpadki i gorsze momenty (np. kilka dni temu liderująca Premiership Chelsea Mourinho odpadła z Pucharu Anglii przegrywając u siebie 2-4 z trzecioligowcem!), wtedy nic tak nie podnosi ducha jak efektowna wygrana w kolejnym meczu. Dlatego jako wierny kibic wierzę, że w sobotę zobaczę inny Real Madryt. Prawdziwy, a nie ten z Kordoby.