SEVENTH SON
Siódmy syn
2014, Chiny, Kanada, USA
fantasy, familijny, reż. Sergey Bodrov





Każdy postęp ma swoją ciemną stronę. Młodzież biegła w obsłudze urządzeń mobilnych i portali społecznościowych ma pusto w głowie i masowo oblewa uproszczoną do maksimum maturę, bo po co się uczyć skoro wszystko można wygooglować? Z kolei filmowcy faszerują swoje produkcje komputerowymi efektami specjalnymi zapominając, że o sile tytułu decydują emocje, a nie tylko walory wizualne. Takie właśnie refleksje naszły mnie podczas oglądania Siódmego syna, najnowszej produkcji spod znaku fantasy, która kilka dni temu zawitała do polskich kin (na świecie debiutowała miesiąc wcześniej). Gdybym miał 10 lat, być może byłbym oczarowany. Mam znacznie więcej i być może nie jestem właściwym adresatem takich filmów, ale kto powiedział, że bajkowe kino familijne nie może oferować przynajmniej odrobiny sensu?
Produkcja rosyjskiego reżysera Siergieja Bodrowa (w amerykańskim filmie nazwisko pisane po angielsku) wpisuje w modną ostatnio ekranizację powieści dla młodzieży. Tym razem padło na serię Kroniki Wardstone autorstwa Josepha Delaneya, głównie jej pierwszą część zatytułowaną Zemsta czarownicy, niemniej w filmie są obecne też wątki z późniejszych książek. Ponieważ jest ich kilkanaście, możemy się spodziewać kolejnych przygód młodego Thomasa Warda, jeśli tylko Siódmy syn odniesie sukces, a z tym może być różnie. Nie wiem, czy pomoże zaproszenie dwójki znanych aktorów: za Stacharza – pogromcę ciemnych mocy robi Jeff Bridges, którego ostatnio widujemy w wielu chybionych produkcjach (R.I.P.D. Agenci z zaświatów, Dawca pamięci), zaś rolę złej czarownicy Malkin przejęła Julianne Moore, którą aktorsko stać na więcej, ale akurat tutaj jej specyficzna „uroda” psuje jak ulał. Odpuszczę szczegółowy opis fabuły, bo jest niedorzeczna, niemniej zawiera wszystko to, czego należy oczekiwać od baśni dla młodego widza. Są więc czarownice, smoki i inne stwory, jest prawy i nieskalany bohater, obowiązkowy wątek miłosny i triumf dobra nad złem, a całość prezentuje się znakomicie od strony wizualnej – efekty specjalne to właściwie jedyny plus tego schematycznego, przewidywalnego i prostego jak budowa cepa filmu. Może jeszcze odrobina humoru, która skutecznie odwraca uwagę od dziur scenariusza, chociaż niezłe one-linery Bridgesa przykrywał jego mocno irytujący styl mówienia. Niestety nie rozwinięto napoczętych wątków, nie przedstawiono odpowiednio postaci, przez co losy bohaterów są widzowi kompletnie obojętne, zaś sama opowieść nie trzyma się kupy. Przykłady można mnożyć. Stacharz ma uczyć adepta, lecz wiedzy przekazuje niewiele, a ten robi wszystko po swojemu. Czarownica, która w mgnieniu oka zmienia się w groźnego smoka i jednym gestem potrafi odbudować zniszczone zamczysko, w finałowej walce okazuje się bezradna jak małe dziecko. Podobnie zresztą jak cała jej „armia”. Z kolei siódmy syn, który miał być obdarzony wyjątkowymi zdolnościami (nie powiedziano dlaczego), nie prezentuje ich na ekranie, a całą swą siłę czerpie z otrzymanego od matki amuletu. I tak dalej, nie ma sensu tego wymieniać, bo trzeba wciąż pamiętać o docelowym odbiorcy. Siódmy syn to lekkie, familijne kino fantasy dla dzieci w wieku 10+, a oni mają zupełnie inne wymagania. To łatwa w odbiorze rozrywka dla niewymagającego widza. Akurat na niedzielny seans rodzinny. Ja mimo wszystko liczyłem na znacznie więcej. Znów dałem się zwieść trailerowi…