HOBBIT: THE BATTLE OF THE FIVE ARMIES
Hobbit: Bitwa Pięciu Armii
2014, USA
fantasy, reż. Peter Jackson
Pamiętam, jak na ekran wchodziły kolejne odsłony ekranizacji Władcy Pierścieni, ile było wtedy emocji, jak się czekało na każdą premierę, a deser w postaci Powrotu króla zdecydowanie przebijał to, co pokazano wcześniej. Minęło 10 lat i Peter Jackson ponownie wskrzesił Śródziemie w następnej trylogii dowodząc, że można się powtarzać z wyczuciem i klasą. Czy aby na pewno? Przecież tu już nie ma elementu zaskoczenia, a same efekty komputerowe to dzisiaj trochę za mało, by film okrzyknąć dziełem. To wszystko już widzieliśmy, także skaczącego Legolasa, co już zaczyna być irytujące – to jakby znak firmowy reżysera, w Bitwie Pięciu Armii absurdalnie przegięty. Obu odsłonom Hobbita poświęciłem sporo miejsca dając najwyższą ocenę, jednak po obejrzeniu jego ostatniej odsłony nie kryję rozczarowania. I wcale nie jest łatwo je uzasadnić. Może to lekki przesyt, bezpodstawne oczekiwanie na coś innego, na coś więcej? W sumie to bardzo efektowne widowisko, podobnie zresztą jak poprzednie części (dlatego nie będę powtarzał tego, co pisałem wtedy), teraz więc pora na łyżkę dziegciu w tej beczce miodu.
Trzecia część Hobbita miała być spektakularna. Nie jest. Za dużo tu denerwujących drobiazgów, od irytującej postaci tchórzliwego Alfrida, poprzez niepotrzebne slow-motion, po całą masę dziur fabularnych. Wysilony i pusty wewnętrznie scenariusz to najsłabsza strona produkcji. Najpierw zionący lawiną ognia smok, który jednym przelotem potrafi zniszczyć połowę miasteczka Esgaroth, zamiast szybko dokończyć dzieła cierpliwie czeka (a trwa to całe wieki), aż łucznik Bard załaduje śmiertelną strzałę. W tzw. międzyczasie zdąży jeszcze trochę pofilozofować, bo że smok jest wielką gadułą, dowiedzieliśmy się już w poprzednim filmie Pustkowie Smauga. W ten sposób scenę, która powinna być dramatyczna, wyprano z emocji i narażono na śmieszność. Jak w ogóle można było tak prostacko zniszczyć tak ważną postać trylogii? Inny przykład taniego efekciarstwa – Azog wyskakujący spod lodu niczym z katapulty. O Legolasie przeczącym prawom grawitacji już wspomniałem, nie gorzej sprawuje się Tauriel – ta dwójka w zasadzie wystarczy za całą armię. Dodać można jeszcze szaleństwo i smoczą chorobę Thorina niepotrzebnie rozciągnięte do granic możliwości (czy raczej poza te granice) czy pełne patosu wejście do walki kilkunastu krasnoludów pod wodzą cudownie ozdrowiałego króla, które natychmiast zmienia losy bitwy. Nie szkodzi, że ruszają na tysiące przeciwników… Dodam, że niemal każdy ork pada od jednego ciosu walczących po właściwej stronie mocy, a gdy sam ma go zadać, waha się czekając, aż pojawi się któryś z bohaterów i pozbawi go głowy. Mógłbym te idiotyzmy dalej wymieniać, ale po co? Jacksona ewidentnie poniosło, seansowi stale towarzyszy wrażenie przerostu formy nad treścią, i nie chodzi tylko o nadmiar efektów cyfrowych czy przesadną sterylność scen walki. Ta cała potęga niezliczonych armii gdzieś umyka (nawet wielkie trolle, gobliny – czy co to tam było, padają jak muchy), a los wojny sprowadza się do walki garstki śmiałków z Azogiem i prywatnej wendetty.
Na szczęście jest też wiele elementów, które ratują ten film. Znakomite aktorstwo (kapitalny Martin Freeman, mocno zmieniony Luke Evans, lepszy niż poprzednio Richard Armitage), świetna muzyka Howarda Shore’a (znowu!) i porywające efekty wizualne (zwłaszcza sama bitwa), o których miałem nie pisać (bo CGI jest tu mocno nadużywane), ale to jacksonowska norma i niewątpliwa zaleta całości. Ma facet wyobraźnię, doskonale pospinał poszczególne wątki, których jest wprawdzie za dużo, lecz skoro już są, to trzeba je było dokończyć. Wkurza tylko zbyt szybki finał, ale jeśli potraktujemy trylogię Hobbita zaledwie jako wstęp do Władcy Pierścieni, którym de facto jest, to nie ma sensu narzekać, że tam wszystko było zrobione lepiej (i finał też – wręcz nie miał końca). Było, bo miało być, tak samo jak literacki pierwowzór też nie zdzierży porównania z wielką klasyką. Jako uwertura do Lord Of The Rings Hobbit wypadł naprawdę znakomicie, i chwała Jacksonowi za tak drobiazgowe zmaterializowanie prozy Tolkiena, chociaż w ostatniej odsłonie tego Tolkiena akurat było ciut za mało. Trudno się oprzeć wrażeniu, że reżyser zbyt wiele dodał od siebie, jednak skoro krótką książkę rozciągnął na 9 godzin, nie mogło być inaczej. Pierwotnie planowane dwa filmy zamiast trzech byłyby bardziej intensywne i znacznie ciekawsze. Jednak kasa rządzi i na to akurat nie ma rady.