BUSH
Man On The Run
2014
Gdy po sukcesach w latach 90. (głównie w USA) panowie z brytyjskiej alternatywnej kapeli Bush w połowie kolejnej dekady zakończyli działalność, mało kto wierzył, że ta historia będzie mieć ciąg dalszy. A jednak! Wokalista i gitarzysta Gavin Rossdale reaktywował grupę, która w 2011 roku nagrała krążek The Sea Of Memories, a utwór The Sound Of Winter przez wiele tygodni był wielkim hitem amerykańskich radiostacji. Tych rockowo-alternatywnych oczywiście. Na nowym wydawnictwie potencjalnych przebojów też nie brakuje, chociaż pilotujący je singel The Only Way Out raczej przeszedł bez echa. Czyżby powrót Bush stał się faktem i już nikogo nie rajcuje? A może dlatego, że to jedna ze słabszych kompozycji w zestawie? Tak czy inaczej album Man On The Run można będzie poniekąd zapisać po stronie plusów. Poniekąd, bo to bardzo nierówna płyta – połowa nagrań stoi na poziomie, do jakiego Brytyjczycy przyzwyczaili swoich fanów na klimatycznych krążkach sprzed 2 dekad, a reszta jest zwyczajnie do zapomnienia.
Przyznam, że nigdy nie byłem wielkim fanem Bush. Ot taka uboższa wersja Nirvany, nic więcej. Ale Nirvany nie ma, a dobre kapele kontynuujące jej stylistykę można policzyć na palcach. W tym kontekście reaktywacja Bush nabiera nowego znaczenia. Dzisiaj gra się inaczej, zmieniły się trendy i moda, dlatego nagrany w słynnym, należącym do frontmana grupy Foo Fighters Dave’a Grohla Studio 606 w Kalifornii Man On The Run to swego rodzaju rodzynek, który wchodzi w człowieka głębiej z każdym kolejnym przesłuchaniem. Warto dać mu szansę, bo moim zdaniem jest znacznie lepszy od poprzednika – oferuje ten sam garażowy styl oparty na brudnych gitarach, lecz znacznie ciekawsze kompozycje. Jeśli kogoś nie przekona klimatyczny, choć nieco monotonny kawałek tytułowy, z pewnością zrobi to rytmiczny This House Is On Fire, absolutny typ na przebój numer jeden albumu. Ale Bush nie tylko hitami stoi – najciekawiej robi się wtedy, gdy panowie łamią schematy, jak choćby w ciężkim i potężnym Loneliness Is A Killer czy pięknie zwalniają tempo w psychodelicznym Eye Of The Storm na samo zakończenie wydawnictwa. Jest więc czego posłuchać, jest czym się zachwycić i na moment powrócić do klimatów z czasów rozkwitu Seattle Sound.