AC/DC Rock Or Bust

AC/DC Rock Or Bust recenzjaAC/DC
Rock Or Bust
2014

Nowa płyta AC/DC pozornie wydaje się prosta do skomentowania. Australijscy klasycy hard rocka mają taką pozycję, że od lat chwalimy ich za to, za co inni obrywają cięgi – za maksymalną prostotę grania. Tym bardziej, gdy nagrywają tak rzadko i ustąpili pola ich wielu lepszym i gorszym naśladowcom. Od wydania poprzedniego krążka Black Ice minęło 6 lat, a przecież wcześniej była aż 8-letnia przerwa. Teraz doszła jeszcze ważna zmiana w składzie – nadal prym wiedzie gitarzysta Angus Young, ale z powodów zdrowotnych odszedł jego brat Malcolm. Nie szkodzi – zastąpił go kuzyn Stevie i ilość Youngów w AC/DC wciąż się zgadza. Zgadza się też sama muzyka – dostajemy dokładnie to, co trzeba: rytmiczne i intensywne łojenie w starym stylu. Pytanie brzmi: ile identycznych, zrobionych na jedno kopyto kawałków można zdzierżyć bez znudzenia? I tym pytaniem wracamy do punktu wyjścia z początku recenzji.
   Bardzo lubię AC/DC. Wychowywałem się na ich muzyce, wraz z nimi dorastałem, a Highway To Hell do dzisiaj uważam za jeden z najlepszych hardrockowych albumów wszechczasów. Tylko że potem zmarł Bon Scott i zaczęła się jazda w dół. Popularność rosła – jakość muzyki nie bardzo. Ale zostawmy przeszłość. Australijczyków świat ceni za bezkompromisowe granie rock’n’rolla, surowe brzmienie, równo pracującą sekcję, charakterystyczne hardrockowe riffy, nośne refreny i wszechobecną energię, która rozsadza poszczególne kawałki. W zasadzie wszystko to mamy na Rock Or Bust. Płyta kipi od energii, a obie promujące (i zarazem rozpoczynające) album piosenki są trafione: tytułowy Rock Or Bust to klasyczne AC/DC pełną gębą, zaś jeszcze lepsza Play Ball towarzyszy transmisjom transmisji Ligii Baseballu w amerykańskiej telewizji. To prawdziwe hity, ale… czy tylko ja mam wrażenie deja vu? Jeśli numer tytułowy budzi skojrzenia z singlem Rock’n’Roll Train promującym poprzedni krążek, nie jest to wcale bezzasadne. Utwory na nowy album są bowiem odrzutami z sesji do Black Ice, i tu leży pies pogrzebany. Tu właśnie staje się odczuwalny brak Malcolma Younga, współkompozytora zespołu. Jego brat Angus sam nie udźwignął ciężaru – zamiast stworzyć coś nowego poszedł na łatwiznę i wykorzystał stare kawałki. Siłą rzeczy nie mogą one być zbyt dobre (bo i album Black Ice zbyt dobry nie był), chociaż wielkiej tragedii też nie ma (taki np. Dogs Of War to prawdziwy rodzynek na tej bezbarwnej pustyni). Jest tylko cholernie monotonnie, a wszystko, co należy, zawierają dwa pierwsze kawałki – reszta to tylko ich marne kopie. Brak tu zróżnicowania i tych drobnych smaczków, które tworzą nową jakość. Myślę, że przez 6 lat można się było lepiej postarać, bo niektóre kapele wzorujące się na AC/DC mają na swoim koncie znacznie lepsze albumy. Z drugiej strony – to naturalna kolej rzeczy, że uczeń z czasem przerasta starzejącego się mistrza. Dobrze, że po 40 latach grania panom w ogóle się chce dalej łoić i wykrzesać tyle energii. Na Rock Or Bust jest jej wystarczająco wiele, a muzyków nie zatrzymały kłopoty Malcolma Younga ani nawet problemy prawne perkusisty Phila Rudda, który notabene niedawno wydał swój solowy krążek Head Job.
   Mimo trójwymiarowej okładki i sporego szumu medialnego nowa płyta AC/DC nie stanie się wielkim klasykiem, zawiera zbyt słaby materiał, jednak jej słuchanie i tak dostarcza sporo frajdy. Bo w sumie mimo wtórności i braku pomysłów chłopaki nieźle dają czadu i są bardzo autentyczni w tym, co robią. Teraz ruszają w wielką trasę, a w wersji live te numery sporo zyskają. Na pytanie „czy mogło być lepiej?” odpowiem w jedyny możliwy sposób: lepiej już było. Oby na kolejny album znów nie kazali czekać 6 czy 8 lat, bo długie przerwy wyraźnie nie służą ich twórczemu potencjałowi.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: