MIASTO 44
2014, Polska
dramat, reż. Jan Komasa
wyst. Józef Pawłowski, Zofia Wichłacz
Powstanie warszawskie od lat dzieli Polaków i podobnie będzie z filmem Jana Komasy, który zgrabnie połączył współczesne kino rozrywkowe z historią. Nie bedę wchodził w dyskusję, czy powstanie było potrzebne. Łatwo o tym mówić po latach z perspektywy wygodnego fotela. Wtedy nic nie było czarno-białe, a młodzi ludzie chcieli walczyć za ojczyznę, bo tak należało i taka postawa była czymś naturalnym. W takich czasach przyszło im żyć. Dzisiaj podobne poświęcenie jest nie do pomyślenia, a przecież minęło ledwie 70 lat. Bardzo dobrze, że powstał neutralny film o tych wydarzeniach. Komasa nie wchodzi w politykę – ukazuje losy młodzieńczej miłości w czasie powstania, a historia Stefana (Józef Pawłowski) i Biedronki (Zofia Wichłacz) to jedynie fabularny pretekst do ukazania realiów niemieckiej okupacji i chęci wyzwolenia się z jarzma niewoli. Młodzi warszawiacy nie bardzo wiedzą, na co się porywają, wierzą, że ten zryw potrwa dwa, trzy dni, a nie dwa miesiące. Powstańcy liczą na Rosjan, którzy są tuż obok, za Wisłą, i z pewnością pomogą pokonać Niemców. Nie mogli przypuszczać, że Rosjanie nie kiwną palcem, pozwolą dwustu tysiącom Polaków się wykrwawić, a miasto zrównać z ziemią.
Neutralność reżysera i naturalność obrazu są jego siłą napędową. Pamiętajmy, że film nie dokumentuje powstania, jest jedynie artystyczną wizją reżysera i jego portretem tamtych trudnych czasów. Momentami może zbyt kiczowatym, podanym w dubstepowym rytmie, ale jako całość spójnym i wyzwalającym emocje, a w kinie o to przecież chodzi. Niektóre sceny po prostu wgniatają w fotel. Komasa nie upiększa zdarzeń, ale ponieważ obraz kieruje w dużej mierze do młodej widowni (dla której wydarzenia sprzed 70 lat to prehistoria, a realnym problemem nie jest przeżycie kolejnego dnia tylko np. brak internetu w metrze!), pozwala sobie na dynamiczny montaż i teledyskowe wstawki. Starszych ludzi to może drażnić, ale nie da się dogodzić wszystkim, a dla pokolenia facebooka taka konwencja jest jak znalazł. Lepiej do nich trafi niż wszelkie stworzone dotychczas dokumenty. Pokazany w zwolnieniu pocałunek wśród kul już stał się symbolem, lecz nie można filmu obrazu sprowadzać do tej jednej niepotrzebnej sceny (slow-motion pasuje tu jak kwiatek do kożucha). Podobnie jak efekciarski, zbyt „cyfrowy” wybuch i irytujący „deszcz” ludzkich szczątków nie powinien przesłaniać reszty efektów specjalnych, które stoją na przyzwoitym poziomie, podobnie jak zdjęcia, scenografia czy kostiumy. Za to wszystko duże brawa. Także za odwagę podjęcia tego tematu. Za intensywność doznań. Nie jestem tradycjonalistą więc pominę te drobne ekstrawagancje, które na chwilę burzą klimat obrazu, bo cała reszta jest dobrze zagrana, sprawnie wyprodukowana i robi odpowiednie wrażenie. Taki film był bardzo potrzebny.