PINK FLOYD
The Endless River
2014
Wiadomość o nowym albumie Pink Floyd bardzo mnie zaniepokoiła. Mnie – wielkiego fana zespołu, dla którego Ciemna strona księżyca to prawdziwa biblia rocka. Zaniepokoiła mnie, gdyż uważam, że wielki artysta powinien wiedzieć, kiedy skończyć, aby odejść z godnością. Reaktywacje dla kasy i rozmienianie swej wielkości na drobne to ostatnio dość powszechny przypadek. Nie tylko w muzyce zresztą – czym innym jest np. dokręcanie kolejnych części filmowych do kultowych, zamkniętych dawno serii? Takie czasy. Rządzi kasa i nic innego nie ma znaczenia. Czy tak samo jest w przypadku Pink Floyd? Historii praktycznie zamkniętej 20 lat temu? Czy tu naprawdę potrzebny był suplement? Czy słowa Gilmoura o oddaniu hołdu zmarłemu w 2008 roku koledze usprawiedliwiają wskrzeszenie legendarnej nazwy? Wreszcie – czy odrzuty ze starych sesji to na pewno właściwa forma wyrażenia szacunku dla Ricka Wrighta? Nawet jeśli brał w nich udział. Pytań jest wiele, odpowiedź każdy musi znaleźć sam. Mnie to nie przekonało. Nie zarzucam Gilmourowi i Masonowi skoku na kasę, ale cała ta otoczka brzmi źle. Jeśli już dwaj panowie czuli taką potrzebę, by uhonorować przyjaciela, mogli się trochę wysilić i napisać nowe kawałki, godne Pink Floyd. Shine On You Crazy Diamond – to był prawdziwy hołd, wielki i pamiętany do dzisiaj. Mogli też zaprosić do współpracy Watersa i stworzyć coś na miarę klasycznych dzieł. To byłby dopiero epilog! Waters raczej by nie odmówił. Stało się inaczej.
10 listopada 2014, po 20 latach przerwy, ukazał się kolejny, tym razem już na pewno ostatni (według zapewnień Gilmoura) album pod szyldem Pink Floyd. Skoro zawiera odrzuty z sesji do niezbyt przecież udanej płyty, jaką był The Division Bell, to czego możemy oczekiwać? 18 głównie instrumentalnych motywów o impresyjnym charakterze to jakby soundtrack do nieistniejącego filmu. Czy to w ogóle Pink Floyd? Gdzieś znalazłem ciekawe stwierdzenie rozsierdzonego fana, że „ten materiał ma tyle wspólnego z Floydami co dżem z Biedronki z konfiturą babci”. Krótko i treściwie. Niezależnie od oceny intencji powstania The Endless River szacunek wobec jednej z najważniejszych grup w historii rocka wymaga, by wsłuchać się w tę muzykę i nie zbywać jej pojedynczym banalnym stwierdzeniem. Zrobiłem to i w zasadzie mam tylko jedno poważne zastrzeżenie: to nie są utwory Pink Floyd. To tylko szkice. Poddane sprawnej obróbce przez Gilmoura, ale wciąż zaledwie zarysy pełnowartościowych kompozycji. Nagrań jest aż 18, większość to niespełna dwuminutowe miniatury – i to wszystko w repertuarze grupy słynącej z utworów długich i rozbudowanych! Muzyka jest spokojna, typowo ilustracyjna i bezpieczna, dostojna, z charakterystycznym brzmieniem gitary Gilmoura. Zgoda, nawet dobrze się tego słucha, lecz to tylko muzak. Muzyka tła. Tli się w oddali, nie przeszkadza, ale też nie ma czym zachwycić. Jedynie brzmieniem i klimatem wspólnym dla wszystkich, dość podobnych do siebie kompozycji. Poszczególne motywy wybrzmiewają zanim się zdążą dobrze rozwinąć. Może to i lepiej, bo nie ma tam żadnego pomysłu i gdyby trwały dłużej, moglibyśmy usnąć…
Nie wiem, czy trzeba coś więcej pisać. To piękna i zarazem cholernie nudna płyta, która ma się nijak do twórczości Pink Floyd. Lubię spokojne klimaty, lubię gitarę Gilmoura, ale lubię też, by wielkie kapele grały to, za co ich kochamy. Wyobrażacie sobie reaktywację Led Zeppelin i ich płytę z muzyką np. reggae? Po co to komu? The Endless River to przyjemny w odbiorze i zarazem zupełnie niepotrzebny krążek dla nikogo. A już na pewno niepotrzebnie włączony do dyskografii Pink Floyd. Starych fanów zirytuje, nowych nie pozyska. David Gilmour odzywa się dopiero pod koniec – w ostatniej kompozycji Louder Than Words przez 6 minut Pink Floyd jest sobą, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. Jedna ładna piosenka to tyle co nic. Dla mnie rozdział o nazwie Pink Floyd został zamknięty 20 lat temu, a szlachetnie motywowany wybryk Gilmoura traktuję jako kaprys i swego rodzaju ciekawostkę. Nic więcej.