LEONARD COHEN Popular Problems

Leonard Cohen Popular Problems recenzjaLEONARD COHEN
Popular Problems
2014

altaltaltaltalt

Poeta i piosenkarz Leonard Cohen to w Polsce postać wręcz kultowa. Każda jego płyta jest u nas wielkim hitem i nie ma tu znaczenia, że te ostatnie nie mają siły rażenia albumów z lat 60/70, kiedy Cohen był kanadyjskim Dylanem, i są do siebie dość podobne. Facet ma swój styl i chwała mu za to, a jego mruczących ballad zawsze miło posłuchać. Na nowym albumie nie znajdziemy może hymnów na miarę Hallelujah, ale nie ma też przesłodzonych hitów w stylu Dance Me To The End Of Love. Jest za to dużo pięknej, delikatnej i klimatycznej muzyki, która czaruje od pierwszego do ostatniego kawałka. Prawie do ostatniego, bo akurat zamykający Popular Problems You Got Me Singing to folkowy numer, jakich Kanadyjczyk ma wiele w swoim repertuarze. Ale cała reszta naprawdę budzi szacunek.
   Uczciwie przyznam, że nie bardzo miałem ochotę sięgnąć po ten krążek. Co bowiem ciekawego może zaproponować 80-letni pieśniarz o zachrypniętym, smętnym głosie? W tym wieku ludzie odpoczywają, chcą ciszy i spokoju. To akurat Cohenowi nie było dane, gdy wyszło na jaw, że jego wieloletnia menedżerka sprzeniewierzyła emeryturę artysty (całe 5 mln dolarów). Zamiast więc delektować się urokami starości trzeba było zakasać rękawy i wziąć się do pracy. Najpierw po 8 latach przerwy ukazał się więc album Old Ideas, a 2 lata później kolejny, znacznie lepszy Popular Problems. Właściwie trudno określić, w czym tkwi moc tej płyty. Banałem byłoby stwierdzić, że mamy tu 9 dobrych piosenek, ale tak właśnie jest. I mniejsza o teksty (nigdy nie były dla mnie ważniejsze niż muzyka), ale zacytuję kawałeczek pierwszego, lekko jazzującego numeru Slow, bo stanowi kwintesencję całości: „I never liked it fast (…) It’s not because I’m old (…) I always liked it slow”. Przez całe 36 minut jest wolno i klimatycznie (w zasadzie nieco żywszy jest tylko refren Did I Ever Love You). Tylko głos, zwiewny żeński chórek i delikatna elektronika w tle (robiąca za bas czy dęciaki) – taka mieszanka wytwarza niesamowity nastrój i właśnie ta aranżacyjna oszczędność napędza ten krążek. Nie ma tu hitów, ale co z tego? Nawet lepiej, bo zamiast nich mamy subtelne bluesowo-gospelowe utwory, które nigdy się nie zestarzeją, bo w nich Cohen czuje się najlepiej. Genialny opener Slow, singlowy Almost Like The Blues, A Street czy ozdobiony orientalnymi zaśpiewami Nevermind są znacznie więcej warte niż I’m Your Man czy wspomniany wcześniej Dance Me To The End Of Love. To i tak najlepsza płyta Cohena od wielu, wielu lat. Niby taka sama, jak poprzednie, a jednak nie do końca. Wspaniałe ukoronowanie kariery i znakomity jubileuszowy prezent.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: