SIA
100 Forms Of Fear
2014
Sia Furler (występująca i znana jako Sia) to australijska autorka piosenek i wokalistka, o której ostatnio zrobiło się bardzo głośno za sprawą premiery albumu 100 Forms Of Fear. To wcale nie żaden debiut – pani ma 38 lat i 5 płyt na koncie, ale konia z rzędem temu, kto je zna i potrafi zanucić jej jakikolwiek hit. Dlaczego więc dopiero teraz? Tu możnaby wygłosić długi wywód na temat prawideł rządzących rynkiem muzycznym i preferencji wielkich wytwórni, ale kto by to czytał. Ważne, że pisząca przeboje dla wielkich gwiazd autorka wreszcie samodzielnie zaistniała w świadomości słuchaczy. Na jak długo – czas pokaże, ale piosenki Fire Meets Gasoline czy Hostage mają wszelkie predyspozycje, by stać się radiowymi hitami, a pilotujący wydawnictwo Chandelier już takim jest. Może nie na gigantyczną skalę, bo firmy fonograficzne mają swoje priorytety i Sia nie może liczyć na taką promocję jak ci najwięksi (czytaj: bardziej skomercjalizowani), ale coś się wydarzyło i Australijka wyszła z cienia. Na razie to musi wystarczyć.
Nie będę długo pisał o muzyce ani rozkładał poszczególnych piosenek na czynniki pierwsze. Dobry głos i styl śpiewania nieodmiennie kojarzące się z Rihanną (posluchajcie np. Eye Of The Needle) to duży plus, zwłaszcza kiedy ta ostatnia pożeglowała w stronę muzyki trudnej do przyswojenia. Odwrotnie niż Sia (która notabene napisała tekst do hitu Diamonds – jedynej dobrej piosenki na ostatnium albumie barbadoskiej gwiazdy), po kontakcie z Davidem Guettą już nie stroniąca od komercji i nie starająca się być za wszelką cenę niezależna i alternatywna. To wyszło jej muzyce tylko na dobre – mimo trudnych tekstów o depresji, śmierci, itp. (tytuł 100 Form Strachu nawiązuje do burzliwej, pełnej zakrętów biografii wokalistki), nowe piosenki są chwytliwe, łatwe do zanucenia, a przede wszystkim ładne. To banalne, ale najlepsze słowo, bo zawartość płyty to w końcu zwykły pop, do tego spokojny, balladowy, czyli najbardziej bezpieczny. Niebezpieczeństwo tkwi w podobieństwie aranżacyjnym i powtarzalnej strukturze utworów, które słuchane osobno mogą zachwycić, a w albumowym nadmiarze męczą i wręcz nudzą. Jednak to i tak pierwszy krążek Australijki, którego bez wielkiego bólu wysłuchałem do końca, a potem zadałem sobie proste pytanie: tak naprawdę kto dziś słucha całych albumów? W muzyce pop liczą się hity i pojedyncze nagrania więc Sia może spać spokojnie – ma spore szanse zaistnieć szerzej, jeśli tylko kolejne single będą dobrze wybrane i odpowiednio nagłośnione. A gdyby nie – to zawsze może wrócić do pisania dla innych.