ROBERT PLANT
Lullaby And… The Ceaseless Roar
2014
Robert Plant i kołysanki? Świat się wywraca do góry nogami. Ale dobrze, na chwilę zapomnijmy, że to wokalista Led Zeppelin – grupy będącej wzorem dla wszystkich późniejszych kapel grających hard rocka, metal, grunge i inne pokrewne gatunki. Uznajmy, że to było dawno, a dzisiaj Robert to zupełnie inny człowiek i co innego go rajcuje. Tylko, że tak naprawdę cholernie trudno o tym zapomnieć… Ponieważ jednak dziesiąty solowy krążek Planta to, jak mówi sam artysta, „radosny i odważny album dla słuchaczy o otwartych umysłach”, przeto otwieram umysł, spróbuję nie narzekać, że nie ma tu za grosz rocka i nie wspomnę już słowem o starych dziejach. Bo Robert Plant to artysta niepokorny i wciąż poszukujący. Nie idzie na łatwiznę i nie chce (jak wielu jego kolegów po fachu) odcinać kuponów od przeszłości dla kolejnych zer na koncie – woli grać to, na co ma ochotę, a dzisiaj są to progi muzyki zwanej etniczną. I chwała mu za to.
Płyta Lullaby And… The Ceaseless Roar powstawała w należących do Petera Gabriela Real World Studios, co zważywszy na ostatnie zainteresowania właściciela już z góry sugeruje związki z rdzenną muzyką afrykańską. Jeśli dodamy do tego subtelną elektronikę i bluesowy rodowód Planta, otrzymamy pełny obraz tego zaskakującego wydawnictwa. Jest tu country, folk, jest psychodelia – swoisty melanż gatunków i przekrój tego, co ukształtowało Roberta jako muzyka. To szokująca mieszanka i pierwsze dźwięki, z singlowym Rainbow na czele, działają jak jak uderzenie obuchem w głowę. Właściwie po albumie z Alison Krauss sprzed kilku lat nic już nie powinno dziwić. A jednak…
Długo można by pisać o tych 11 utworach Roberta Planta. Sam tytuł krążka jest przekorny – Kołysanka i bezustanny ryk sugeruje zmienne nastroje, ale żadnego ryku tu nie uświadczymy. Kompozycje są spokojne, melancholijne, i co tu dużo mówić – piękne. Na pewno nie wszystkie. Wynudził mnie bezpłciowy opener Little Maggie, nie przekonał też pilotujący płytę Rainbow. W ogóle z trudem przebrnąłem przez pierwszą część wydawnictwa, by jednak w pełni zachwycić się drugą, począwszy od cudnej ballady A Stolen Kiss. Z kolei melodyjny House Of Love, utrzymany w kliamtach Massive Attack Up On The Hollow Hill czy finałowy Arbaden to już niemal muzyczna nirwana. Szczerze polecam ten krążek mimo iż to nie do końca moje granie. Nie ukrywam, że wolę Planta z lat 70., lecz jako fan Led Zeppelin mam do nich wielki szacunek za to, że wiedzieli, kiedy odejść i nie zeszli się dla kasy. Nie chciałbym widzieć kapeli starców brukających swą legendę, zostawmy to Stonesom. Tymczasem polecam otworzyć umysł na nową twarz Roberta Planta, bo naprawdę warto. Dojrzała muzyka dla wyrobionego słuchacza.