JUDAS PRIEST Redeemer Of Souls

Judas Priest Redeemer Souls recenzjaJUDAS PRIEST
Redeemer Of Souls
2014

Na początku września minęło 40 lat od wydania debiutanckiej płyty Judas Priest Rocka Rolla. Zespół uczcił ten jubileusz w najlepszy możliwy sposób – po 6 latach przerwy w nagrywaniu wydał nowy album dementując plotki o zakończeniu kariery. Wprawdzie na pokładzie nie ma już gitarzysty i kompozytora K.K. Downinga (całkiem udanie zastąpił go młody i mało znany Richie Faulkner), ale w składzie jest wciąż drugi gitarzysta Glenn Tipton występujący w kapeli niemal od początku jej istnienia. Redeemer Of Souls było głośno na długo przed jego wydaniem. Całkiem sprawna kampania reklamowa, wypuszczanie kolejnych fragmentów płyty i odpowiednio dawkowanie informacje zrobiły swoje: po premierze nie było wielkiego zaskoczenia. Były tylko mocno podzielone opinie, czy Bogowie Metalu nadal tkwią na Olimpie. Moim zdaniem już dawno z niego spadli, bo przecież najpierw odszedł Rob Halford, a 10 lat później (już po powrocie wokalisty) kapela wydała dwa marniutkie albumy (jeszcze Angel Of Retribution momentami jako tako dawał radę, ale przekombinowany Nostradamus już zupełnie nie). Bazując na tych wydawnictwach to najnowsze jest rewelacyjne. Ale wszystko zależy, z czym porównujemy, bo jeśli sięgniemy 20 lat wstecz…
Nie będę się długo rozwodził, ile jest prawdziwych Judasów w Redeemer Of Souls i na siłę dowodził, że panowie mieli rzeczy znacznie lepsze. Mieli, i owszem, ale po latach chybionych eksperymentów wreszcie wrócili do tego, za co ich ludzie pokochali – do klasycznego grania. Nie sięgają poziomu British Steel czy Screaming For Vengeance, lecz to ta sama stylistyka. Czasami można też odnaleźć klimaty ich ostatniego genialnego dzieła – albumu Painkiller, więc w sumie jest całkiem nieźle. Panowie cytują samych siebie, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie robiłem z tego zarzutu komentując Blind Rage niemieckiej kapeli Accept, najnowszy krążek innych wielkich klasyków heavy metalu, nie będę więc narzekał na brak świeżości materiału Judas Priest. Jublieusz to dobry moment na retrospekcję i wyciągnięcie z przeszłości tego, co najlepsze. I to się udało. Halford mimo 60-tki na karku głosowo podołał zadaniu (może już nie wrzeszczy tak, jak kiedyś, ale śpiewa zupełnie poprawnie, a chwilami więcej niż poprawnie), zaś duet gitarzystów wywija jak należy. Zgoda, że Faulkner/Tipton nie to samo co Downing/Tipton, ale ci ostatni grali ze sobą prawie 4 dekady, więc nie oczekujmy od razu cudów. Faulkner wniósł nieco świeżości do muzyki staruszków i czepianie się go byłoby nie na miejscu.
Teraz najważniejszy element czyli same kompozycje. Te są, delikatnie mówiąc, różne. Nie mogło być inaczej, bo materiału jest wyjątkowo dużo – 13 utworów plus 5 dodanych do wersji deluxe, więc zrozumiałe, że nie wszystkie stoją na wysokim poziomie. Taki Dragonaut na starcie jest co najwyżej poprawny, ale potem jest znakomicie. Tytułowy, dość prosty kawałek Redeemer Of Souls już stał się singlowym hitem, a March Of The Damned, drugi numer wybrany na małą płytkę jest jeszcze lepszy. Genialny riff i wokal a la Ozzy Osbourne. A propos – takich sabbathowych brzmień jest znacznie więcej, choćby bluesowy Crossfire czy zamykająca płytę ballada Beginning Of The End (oby nie proroczy tytuł). Mam mieszane uczucia, bo odpalając płytę Judasów nie szukam Black Sabbath, ale niech tam… Zwłaszcza, że tych „judasowych” nagrań jest i tak sporo. Szczególnie wyróżnia się przywodzący czasy Painkillera Halls Of Valhalla i dynamiczny Battle Cry. Z kolei zwolenników totalnej prostoty powinien zadowolić utrzymany w średnim tempie Hell & Back – to niekoniecznie wizytówka Redeemer Of Souls i stylu kapeli, ale buja całkiem przyjemnie.
Wiadomość brzmi tak: Judas is back! Mimo nie najlepszego brzmienia (niestety) i kilku słabszych kompozycji, Judas Priest powrócił (po odbyciu „pożegnalnej” trasy!) w starym stylu i całkiem dobrej formie. Na nowej płycie jest kilka godnych zapamiętania kawałków, a to się nie zdarzyło już od wielu, wielu lat. Zaryzykuję twierdzenie, że to najlepsza płyta od słynnego Painkillera z 1990 roku. Co nie znaczy, że bardzo dobra – po prostu Bogowie Metalu w latach 90. abdykowali, a teraz wyraźnie sygnalizują chęć powrotu na szczyt. Dobrze, że ostatnim akcentem tej wspaniałej kariery nie pozostał nadęty Nostradamus.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: