RIVAL SONS
Great Western Valkyrie
2014
Zespół Led Zeppelin, największy z hardrockowych klasyków, zainspirował niezliczone ilości kapel i momentami na zbyt banalne zakrawa stwierdzenie, że w muzyce danej formacji słychać wpływy Roberta Planta i jego trzech wielkich kolegów. Jestem za tym, by czerpać od najlepszych, tylko trzeba robić to umiejętnie, z wyczuciem. Tak właśnie od 5 lat postępuje kalifornijska grupa Rival Sons, przez wielu nazywana nowym Led Zeppelin – taki przydomek zobowiązuje i nie jest nadawany byle komu. Jeśli ktoś jeszcze o tym zespole nie słyszał, trzeba biegusiem nadrobić zaległości. Okazją jest najnowszy krążek Amerykanów zatytułowany Great Western Valkyrie oraz listopadowy (28.11) występ kapeli w warszawskich Hybrydach.
Rival Sons rozkręcali się z płyty na płytę. Już na Head Down 2 lata temu było bardzo dobrze, ale ich najnowsza propozycja bije na głowę dotychczasowe dokonania. Porównywana do The Black Keys i ich słynnego El Camino (którym się zachwycałem w 2012 roku), bo też podobne czucie bluesa prezentują obydwie formacje, w ich muzyce dominują brudne riffy, a przed mikrofonem stoi charyzmatyczny, znakomity wokalista. Tam Dan Auerbach, tutaj Jay Buchanan. Różnica jest taka, że The Black Keys nagrał ostatnio słabiutki album Turn Blue, zaś Rival Sons wydali swoje najlepsze dzieło. I tak jak Led Zeppelin na albumie nr 4 miał Schody Do Nieba, którymi znacząco ugruntował swą popularność, tak Rival Sons kończą krążek kompozycją Destination On Course, która może nie ma szans zostać wielkim hitem (bo inne czasy, inne oczekiwania i, co tu dużo gadać – głuchawe i prymitywne społeczeństwo, które szuka wyłącznie rytmu i nie czuje ducha muzyki), lecz na pewno jest godna miana rockowego klasyka. To 7 minut najlepszego rocka w klimacie lat 70., jaki można dzisiaj usłyszeć. Oczywiście to tylko perełka na deser, jednak album ma dużo więcej fantastycznych momentów. Już sam początek obiecuje wiele – singlowy, niezwykle energetyczny Electric Man hipnotyzuje od pierwszych dźwięków. W Secret wokal Buchanana bardzo przypomina niepokornego Roberta Planta, zaś subtelne klawisze Good Things to wyraźna wycieczka w lata 60. (wypisz wymaluj Ray Manzarek). Kapitalny Open My Eyes zaczyna się jak zeppelinowski Kashmir, a potem ucieka w całkiem nośny refren, zaś melodyjny Rich And The Poor pozwala na chwilę wytchnienia.
Rival Sons czerpią garściami z przeszłości, lecz także urozmaicają swą muzykę, budują napięcie, zmieniają tempo, rozbudowują aranżacje. Muzycy znakomicie oddają klimat nagrań lat 60/70. (nie tylko odjazdowe riffy a la Led Zeppelin wygrywane przez Scotta Holidaya, słychać tu też wpływy wcześniejszych zespołów, jak choćby Animals czy The Doors, zwłaszcza w partiach klawiszowych) i bez przesady można powiedzieć, że gdyby Zeppelini nadal działali, mogliby brzmieć jak Rival Sons na płycie Great Western Valkyrie. Zachwycił mnie ten krążek i chociaż nie każdy kawałek powala na kolana, bez wahania daję maksymalną notę. Za genialny wokal, za gitary, za brzmienie, za melodie, za żywiołowość, za nieskażone popową estetyką kompozycje – innymi słowy: za całokształt. To z pewnością jedna z najciekawszych rockowych pozycji 2014 roku.
Rival Sons rozkręcali się z płyty na płytę. Już na Head Down 2 lata temu było bardzo dobrze, ale ich najnowsza propozycja bije na głowę dotychczasowe dokonania. Porównywana do The Black Keys i ich słynnego El Camino (którym się zachwycałem w 2012 roku), bo też podobne czucie bluesa prezentują obydwie formacje, w ich muzyce dominują brudne riffy, a przed mikrofonem stoi charyzmatyczny, znakomity wokalista. Tam Dan Auerbach, tutaj Jay Buchanan. Różnica jest taka, że The Black Keys nagrał ostatnio słabiutki album Turn Blue, zaś Rival Sons wydali swoje najlepsze dzieło. I tak jak Led Zeppelin na albumie nr 4 miał Schody Do Nieba, którymi znacząco ugruntował swą popularność, tak Rival Sons kończą krążek kompozycją Destination On Course, która może nie ma szans zostać wielkim hitem (bo inne czasy, inne oczekiwania i, co tu dużo gadać – głuchawe i prymitywne społeczeństwo, które szuka wyłącznie rytmu i nie czuje ducha muzyki), lecz na pewno jest godna miana rockowego klasyka. To 7 minut najlepszego rocka w klimacie lat 70., jaki można dzisiaj usłyszeć. Oczywiście to tylko perełka na deser, jednak album ma dużo więcej fantastycznych momentów. Już sam początek obiecuje wiele – singlowy, niezwykle energetyczny Electric Man hipnotyzuje od pierwszych dźwięków. W Secret wokal Buchanana bardzo przypomina niepokornego Roberta Planta, zaś subtelne klawisze Good Things to wyraźna wycieczka w lata 60. (wypisz wymaluj Ray Manzarek). Kapitalny Open My Eyes zaczyna się jak zeppelinowski Kashmir, a potem ucieka w całkiem nośny refren, zaś melodyjny Rich And The Poor pozwala na chwilę wytchnienia.
Rival Sons czerpią garściami z przeszłości, lecz także urozmaicają swą muzykę, budują napięcie, zmieniają tempo, rozbudowują aranżacje. Muzycy znakomicie oddają klimat nagrań lat 60/70. (nie tylko odjazdowe riffy a la Led Zeppelin wygrywane przez Scotta Holidaya, słychać tu też wpływy wcześniejszych zespołów, jak choćby Animals czy The Doors, zwłaszcza w partiach klawiszowych) i bez przesady można powiedzieć, że gdyby Zeppelini nadal działali, mogliby brzmieć jak Rival Sons na płycie Great Western Valkyrie. Zachwycił mnie ten krążek i chociaż nie każdy kawałek powala na kolana, bez wahania daję maksymalną notę. Za genialny wokal, za gitary, za brzmienie, za melodie, za żywiołowość, za nieskażone popową estetyką kompozycje – innymi słowy: za całokształt. To z pewnością jedna z najciekawszych rockowych pozycji 2014 roku.