PIXIES Indie Cindy

Pixies Indie Cindy recenzjaPIXIES
Indie Cindy
2014

Trzeba wiedzieć, kiedy odejść – wtedy łatwiej stać się legendą. Hendrix, Joplin, Morrison, Cobain – przykłady można mnożyć, ale nie chodzi mi tylko o rozstanie ze światem doczesnym. Mam na myśli też rozwiązanie kapeli, zanim zacznie zjadać własny ogon i rozmieniać się na drobne. Tak zrobili Pixies i po wydaniu 5 płyt w 1991 roku zakończyli działalność. Dzisiaj Amerykanie pozostają jedną z najbardziej wpływowych kapel niezależnej sceny rockowej USA, prawdziwym pionierem indie rocka i garażowego grania. Nie bardzo się z tym zgadzam i nie bardzo to rozumiem, ale faktem jest, że stworzyli podwaliny pod nowe kierunki i usunęli się w cień. Minęło ponad 20 lat i muzycy postanowili reaktywować grupę. Po co? Nie będę złośliwie pisał, że dla kasy, ale nie widzę żadnego innego sensownego powodu. Z drugiej strony – dlaczego nie? Magia nazwy działa i sukces jest zapewniony nawet jeśli muzycznie nie mają nic ciekawego do zaproponowania. Tak oto powstał „nowy” album Pixies. Nowy tylko z nazwy, bo te nagrania opublikowano już rok temu na trzech EP-kach, niemniej oficjalnie to pierwsza płyta długogrająca zespołu od 23 lat. Comeback pełną gębą!
   Narzekać czy chwalić – to kwestia dyskusyjna. Dzisiaj brudne, zgrzytające gitary połączone z prostymi, beatlesowskimi melodiami i surrealistycznymi tekstami nikogo nie szokują – ale nawet tego niezbyt wiele na Indie Candy. Wiele zespołów z sukcesem poszło tą drogą i niełatwo im dorównać (Radiohead, Nirvana), a siłą Pixies było głównie to, że trochę wyprzedzili epokę, że wtedy trafili z przekazem. Teraz nie tylko brak im nowych pomysłów i jedynie zebrali do kupy nagrania już wcześniej przedstawione (co jest ewidentnym skokiem na kasę), ale muszą sami zmierzyć się z własną legendą (nawet jeśli ta jest znacznie wyolbrzymiona). Nie wychodzi to najlepiej. Nawet jeśli znajdziemy tu kilka niezłych, typowych dla kapeli piosenek (hitowy opener What Goes Boom, rockowa petarda Blue Eyed Hexe, melodyjny Snakes, przypominający dawną surowość Bagboy), to jednak jest zbyt wiele muzycznych koszmarków, by całość uznać za udaną. Nic dziwnego, że basistka Kim Deal, druga po Bogu w Pixies, nie chciała firmować tego albumu, który bardziej przypomina solowe próby Franka Blacka niż dzieło zespołowe. Brakuje tu zadziorności, odrobiny szaleństwa i, a może przede wszystkim, dobrych melodii. Czasy się zmieniły, inni poszli znacznie dalej, i jeśli Pixies znów chcą się liczyć, muszą nagrać znacznie lepszy krążek. Jeśli zaś pragną tylko trochę więcej zarobić zbytnio się nie wysilając, to są na dobrej drodze. Również do brukania swojej legendy. Jak pisałem we wstępie – trzeba wiedzieć, kiedy odejść. Indie Cindy da się wysłuchać, ale zachwycać się nie ma czym.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: