BRODY DALLE
Diploid Love
2014
Idzie nowe i wraca stare – moda na muzykę z poprzedniego stulecia ma się całkiem dobrze, a jeśli komuś zamarzą się punkrockowe klimaty zmieszane z grunge, może śmiało sięgnąć po solowy album pani o pseudonimie Brody Dalle. Australijska wokalistka znana głównie z punkowej kapeli Distillers zrobiła sobie ostatnio 5-letnią przerwę od muzyki, w tym czasie urodziła drugie dziecko i pełniła najważniejszą rolę życiową, jednak stare nawyki dały o sobie znać i Brody zatęskniła za graniem. Zwłaszcza, że w szufladzie zostało trochę starych kawałków i szkoda ich nie wykorzystać. Nikogo nie powinno dziwić, że to wszystko brzmi trochę znajomo – Brody nigdy nie kryła fascynacji Nirvaną oraz Hole i Courtney Love, a jej mąż Josh Homme gra i śpiewa w Queens Of The Stone Age, a wcześniej Kyuss. To zobowiązuje. Brody jest więc surowa i bezkompromisowa, nie zabiega o względy słuchaczy, a jej muzyka daleka jest od przebojowści. Słychać to już po singlowym kawałku Meet The Foetus/On The Joy (takie dwa w jednym) – kawałek jest rytmiczny, ale konia z rzędem temu, kto go zanuci. A to jedna z bardziej hitowych propozycji na albumie Diploid Love.
Zaczyna się od zadziornego kawałka Rat Race, potem numer z zakurzonej szuflady – punkowa petarda Underworld, która zupełnie mi nie podeszła, bo stworzona wokół ściana dźwięku uniemożliwia jej słuchanie i wyławianie smaczków w postaci trąbek chociażby. Nadrabia to z nawiązką gitara w stylu mariachi w samej końcówce, a jeszcze bardziej kolejny kawałek, najbardziej przebojowy w całym zestawie Don’t Mess With Me. Równo pracująca sekcja, kapitalne gitary, świetny wokal. Szkoda, że to tylko jeden taki numer. Reszta czasem zaskakuje (jak np. przeszyty elektroniką Carry On, nagrany w towarzystwie… automatu perkusyjnego, czy pełen przeszkadzajek, z piorunującym finałem Parties For Prostitutes), czasem niemiłosiernie nudzi (przydługi I Don’t Need Your Love z gaworzącymi niemowlakami w środku oraz krótszy, ale też rozlazły i nijaki Blood In Gutters), ale w sumie można ten album uznać jako ciekawą alternatywę dla popowej sieczki uparcie serwowanej przez radiostacje. Mnie nie zachwycił (za mało konkretnych, dobrych melodii, zbyt duży stylistyczny miszmasz), ale chętnie będę śledził kolejne poczynania tej pani.
Zaczyna się od zadziornego kawałka Rat Race, potem numer z zakurzonej szuflady – punkowa petarda Underworld, która zupełnie mi nie podeszła, bo stworzona wokół ściana dźwięku uniemożliwia jej słuchanie i wyławianie smaczków w postaci trąbek chociażby. Nadrabia to z nawiązką gitara w stylu mariachi w samej końcówce, a jeszcze bardziej kolejny kawałek, najbardziej przebojowy w całym zestawie Don’t Mess With Me. Równo pracująca sekcja, kapitalne gitary, świetny wokal. Szkoda, że to tylko jeden taki numer. Reszta czasem zaskakuje (jak np. przeszyty elektroniką Carry On, nagrany w towarzystwie… automatu perkusyjnego, czy pełen przeszkadzajek, z piorunującym finałem Parties For Prostitutes), czasem niemiłosiernie nudzi (przydługi I Don’t Need Your Love z gaworzącymi niemowlakami w środku oraz krótszy, ale też rozlazły i nijaki Blood In Gutters), ale w sumie można ten album uznać jako ciekawą alternatywę dla popowej sieczki uparcie serwowanej przez radiostacje. Mnie nie zachwycił (za mało konkretnych, dobrych melodii, zbyt duży stylistyczny miszmasz), ale chętnie będę śledził kolejne poczynania tej pani.