47 RONIN
47 roninów
2013, USA
fantasy, reż Carl Rinsch
Z mieszanymi uczuciami obejrzałem pełnometrażowy debiut brytyjskiego reżysera Carla Rinscha. Opowieści o samurajach rzadko ostatnio goszczą na dużym ekranie, więc baśń 47 roninów to pewnego rodzaju świeżynka przypominająca o tak istotnych w Kraju Kwitnącej Wiśni wartościach jak honor, odwaga i lojalność wobec pana. Do tego film nieco zeuropeizowano, obsadzając w głównej roli Keanu Reevesa, co nie jest bez znaczenia (poza nim sami Japończycy, i to niekoniecznie z aktorskiego topu, którzy jednak dają radę). Wprawdzie Reeves gra dość oszczędnie, wzorem Nicolasa Cage’a z jedną miną przez cały seans, ale jest na liście płac i jego nazwisko może promować produkt, poza tym po części można go usprawiedliwić potrzebami scenariusza, I tu właśnie leży pies pogrzebany. Całkiem ciekawa historia (na początku XVIII wieku grupa 47 roninów – samurajów bez pana, postanowiła pomścić śmierć swego mistrza, podstępnie zamordowanego przez urzędnika z dworu szoguna, który potem przejął księstwo we władanie i uwięził córkę zabitego władcy, zmuszając ją następnie do małżeństwa) została przekazana w formie lichej i nijakiej. Są wprawdzie widowiskowe sceny walki i malownicze krajobrazy, ale to oczywista oczywistość, natomiast bohaterom brak charyzmy, postacie są papierowe, a całą opowieść odarto z realizmu wprowadzając czary, smoki i inne podobne bzdury. Wprawdzie ludzie nie latają po czubkach drzew jak w popularnej bajeczce Przyczajony tygrys, ukryty smok, ale niewiele brakuje.
Właściwa ocena jest w dużej mierze kwestią nastawienia i jeśli ktoś odrzuci logikę i zachce obejrzeć nieźle zrealizowaną baśń filmową, nie powinien się rozczarować. To nie dokument więc nie szkodzi, że są spore odstępstwa od prawdy historycznej, bo to samo mieliśmy w 300 czy innych podobnych dziełach opartych na faktach. Fakty są nudne i na ekranie trzeba je nieco ubarwić. W 47 roninów efekty specjalne są na przyzwoitym poziomie, sceny walk widowiskowe, a odrobina magii też pasuje do koncepcji. Do tego aktorzy (a jeszcze bardziej aktorki) wypadają przekonująco – poza bezbarwnym Reevesem rzecz jasna. Gdy jednak szukamy czegoś więcej, to już pojawia się problem. Rinsch pomieszał gatunki, upchnął do filmu wszystko, co się dało, i nie wszystkie wątki wypadają dobrze. Zwłaszcza ten miłosny nie przekonuje – między parą brak chemii, a całe uczucie opiera się na westchnieniach i spojrzeniach. Nie sposób identyfikować się z bohaterami, co odziera film z emocji. W efekcie obejrzeć można, bo to dość zgrabnie zrobione kino, ale przejąć się i denerwować już nie ma czym. Znów umiejętnie zmontowany trailer był lepszy od filmu.
Właściwa ocena jest w dużej mierze kwestią nastawienia i jeśli ktoś odrzuci logikę i zachce obejrzeć nieźle zrealizowaną baśń filmową, nie powinien się rozczarować. To nie dokument więc nie szkodzi, że są spore odstępstwa od prawdy historycznej, bo to samo mieliśmy w 300 czy innych podobnych dziełach opartych na faktach. Fakty są nudne i na ekranie trzeba je nieco ubarwić. W 47 roninów efekty specjalne są na przyzwoitym poziomie, sceny walk widowiskowe, a odrobina magii też pasuje do koncepcji. Do tego aktorzy (a jeszcze bardziej aktorki) wypadają przekonująco – poza bezbarwnym Reevesem rzecz jasna. Gdy jednak szukamy czegoś więcej, to już pojawia się problem. Rinsch pomieszał gatunki, upchnął do filmu wszystko, co się dało, i nie wszystkie wątki wypadają dobrze. Zwłaszcza ten miłosny nie przekonuje – między parą brak chemii, a całe uczucie opiera się na westchnieniach i spojrzeniach. Nie sposób identyfikować się z bohaterami, co odziera film z emocji. W efekcie obejrzeć można, bo to dość zgrabnie zrobione kino, ale przejąć się i denerwować już nie ma czym. Znów umiejętnie zmontowany trailer był lepszy od filmu.