LANA DEL REY
Ultraviolence
2014





Dwa lata temu utworem Video Games Lana Del Rey rzuciła świat na kolana. Jej tęskne piosenki były znakomitą alternatywą dla electropopu i eurodance’u Lady GaGi i jej podobnych tworów. Płyta Born To Die, którą w reedycji wzbogacono o EP-kę Paradise, znalazła 7 mln nabywców, a Lana zarzekała się, że już nic więcej nie nagra. Na szczęście słowa nie dotrzymała. Jej nowy krążek Ultraviolence na pewno nie rozczaruje fanów artystki. Tak jak zapowiadała, jest bardziej mroczny, a zarazem bardziej dojrzały od poprzednika. Produkcją zajął się Dan Auerbach z The Black Keys, jest więc mniej efekciarstwa, za to znacznie więcej gitar. Jednocześnie Ultraviolence to bardzo spójne dzieło – wszystkie piosenki utrzymane są w stylistyce retro lat 60. i sennym, leniwym tempie. Czy to aby nie nuży? Nuży jak najbardziej, ale taką właśnie Lanę kochają fani. Za jej mistyczny głos i za melancholijny klimat nagrań – tego jest tu aż nadto, to także główny atut wydawnictwa, którego dobrze się słucha w całości. Pod jednym warunkiem – że nie uśniemy przy kolejnej identycznej melodii. A szkoda by było, bo jest tu kilka prawdziwych perełek, które umykają za pierwszym razem, lecz warto je wyłowić. Ot choćby singlowy, nieco posępny, ozdobiony smyczkami Shades Of Cool; nieziemski Old Money, mający w sobie coś z klimatu Video Games; niemalże szeptany Pretty When You Cry z magiczną gitarą elektryczną; lekko jazzujący, z przesterowanym głosem The Other Woman czy wreszcie delikatny Black Beauty.
Mam pewien problem z jednoznaczną oceną Ultraviolence. Płyta wydaje się zdecydowanie lepsza niż Born To Die – głos wokalistki czaruje jak poprzednio, ale kompozycje są ciekawsze i stylistycznie spójne (co oznacza też niestety pewną monotonię). Brak tu kawałka na poziomie Video Games czy hitu na miarę Blue Jeans, zaś sama muzyka wydaje się wtórna. Nic dziwnego – 2 lata temu Lana Del Rey była świeża i oryginalna (choć pozornie nie robiła niczego nowego, jednak umiejętnie wskrzeszała nostalgię za czasami Jamesa Deana i Elvisa Presleya), dzisiaj już taka nie jest. Niczym nie zaskakuje. Nie dostarcza wzruszeń i uniesień. Ale wciąż miło się jej słucha (te usta, ten głos, ten rozmarzony styl śpiewania) i śmiało mogę polecić ten krążek. Jeśli komuś nie podejdzie, warto dać mu drugą szansę. Ja tak zrobiłem i nie żałuję.
Mam pewien problem z jednoznaczną oceną Ultraviolence. Płyta wydaje się zdecydowanie lepsza niż Born To Die – głos wokalistki czaruje jak poprzednio, ale kompozycje są ciekawsze i stylistycznie spójne (co oznacza też niestety pewną monotonię). Brak tu kawałka na poziomie Video Games czy hitu na miarę Blue Jeans, zaś sama muzyka wydaje się wtórna. Nic dziwnego – 2 lata temu Lana Del Rey była świeża i oryginalna (choć pozornie nie robiła niczego nowego, jednak umiejętnie wskrzeszała nostalgię za czasami Jamesa Deana i Elvisa Presleya), dzisiaj już taka nie jest. Niczym nie zaskakuje. Nie dostarcza wzruszeń i uniesień. Ale wciąż miło się jej słucha (te usta, ten głos, ten rozmarzony styl śpiewania) i śmiało mogę polecić ten krążek. Jeśli komuś nie podejdzie, warto dać mu drugą szansę. Ja tak zrobiłem i nie żałuję.