NAZARETH
Rock’n’Roll Telephone
2014
Bez względu na wszystko inne, Rock’n’Roll Telephone choćby z jednego powodu przejdzie do historii Nazareth – to ostatni album, na którym śpiewa Dan McCafferty, jeden z założycieli zespołu w 1968 roku. Z powodów zdrowotnych (aż trudno uwierzyć słuchając nowych utworów szkockiej kapeli, bo głos sędziwego wokalisty brzmi całkiem nieźle), po 45 latach darcia gradła musi odejść, a zastąpi go młody Linton Osborne. Na pewno sobie poradzi (już śpiewa na koncertach), ale to już nie będzie to samo…
Nazareth jak to Nazareth – ma swoich wiernych fanów (trudno ich nie mieć po 45 latach grania), ale najważniejsze rzeczy wygrał już lata temu. To wcale Szkotom nie przeszkadza nadal grać swoje i jeśli komuś podobały się poprzednie krążki kapeli (The Newz, Big Dogz), polubi też Rock’n’Roll Telephone. Zwłaszcza początek zaskakuje, bo znakomity opener Boom Bang Bang (utwór znacznie lepszy niż tytuł) to kawałek, jakiego od lat nie było. A następny, One Set Of Bones, wcale nie jest gorszy, do tego znacznie cięższy. Ale dobre złego początki – potem na płycie już niewiele się dzieje, mamy kilka bezpłciowych melodii i nijakich ballad, jedynie pod koniec na moment wraca moc w hitowym Speakeasy. Trochę to mało, lecz na poprzednich krążkach wcale nie było lepiej. To taki standard Nazareth od wielu lat i trzeba go zaakceptować. Tym razem nie ma co narzekać, bo dwa początkowe numery są świetne i w pewien sposób rekompensują bledziutką resztę.
Nazareth jak to Nazareth – ma swoich wiernych fanów (trudno ich nie mieć po 45 latach grania), ale najważniejsze rzeczy wygrał już lata temu. To wcale Szkotom nie przeszkadza nadal grać swoje i jeśli komuś podobały się poprzednie krążki kapeli (The Newz, Big Dogz), polubi też Rock’n’Roll Telephone. Zwłaszcza początek zaskakuje, bo znakomity opener Boom Bang Bang (utwór znacznie lepszy niż tytuł) to kawałek, jakiego od lat nie było. A następny, One Set Of Bones, wcale nie jest gorszy, do tego znacznie cięższy. Ale dobre złego początki – potem na płycie już niewiele się dzieje, mamy kilka bezpłciowych melodii i nijakich ballad, jedynie pod koniec na moment wraca moc w hitowym Speakeasy. Trochę to mało, lecz na poprzednich krążkach wcale nie było lepiej. To taki standard Nazareth od wielu lat i trzeba go zaakceptować. Tym razem nie ma co narzekać, bo dwa początkowe numery są świetne i w pewien sposób rekompensują bledziutką resztę.