BLACK KEYS
Turn Blue
2014
Minęło dwa i pół roku od czasu, gdy zachwycałem się płytą El Camino (notabene nagrodzoną Grammy) amerykańskiego duetu z Ohio The Black Keys, toteż z dużą ciekawością przystąpiłem do przesłuchania jej następcy, niedawno wydanego albumu Turn Blue. Tym bardziej, że już na początku lipca Amerykanie będą robić za gwiazdę naszego Open’era. Tam na pewno zagrają swoje starsze, klasyczne kawałki. Na szczęście, bo te nowe… napiszę delikatnie, że pozostawiają wiele do życzenia. Zespół zupełnie zmienił stylistykę i próżno tu szukać garażowo-bluesowych klimatów. Nawet jeśli są, to skrzętnie ukryte. Oczywiście każdy wykonawca ma prawo do eksperymentów i twórczych poszukiwań. Wydaje mi się jednak, że The Black Keys poszli trochę za daleko.
Jestem zwolennikiem teorii ogórka i dżemu (tak ją sobie nazwałem) – lubię jedno i drugie, ale sięgając po słoik z dżemem nie chcę tam znaleźć ogórka, i odwrotnie. Siegając po płytę The Black Keys mam konkretne oczekiwania, bo muzycy mnie do tego przyzwyczaili. Tym razem jednak pokazują mi figę z makiem i serwują zupełnie inne danie. Również smaczne, ale nie do końca. Wyobraźcie sobie, że na krążku Abby nie ma ładnych piosenek, zaś AC/DC przestaje grać hard rock. Dokładnie tak się czułem słuchając Turn Blue. Ta płyta nie jest wcale zła i w pewien sposób uzależnia, ale to nie The Black Keys…
„Gdy pracujemy nad płytą, zawsze zawieszamy sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Staramy się przebić samych siebie. Nie powtarzać tego, co już było, a jednocześnie nie odchodzić całkowicie od naszego stylu. Na tej płycie zostawiliśmy w piosenkach trochę przestrzeni, oddechu, a postawiliśmy na większe kombinowanie z klimatem, warstwami i rozmaitymi odgłosami” – te słowa perkusisty Patricka Carneya nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Jest inaczej, i tylko otwierający zestaw, niemal 7-minutowy psychodeliczno-progresywny utwór Weight Of Love (znakomity zresztą) przypomina o bluesrockowych korzeniach. Potem są nośne refreny i mainstreamowe melodie, trochę przypominające mi Marca Bolana i jego T.Rex. Za produkcję ponownie odpowiada Danger Mouse (współpracował m.in. z Gorillaz) wydobywający ciepłe brzmienie w stylu retro i masę drobnych niuansów (świetnie podkreślona linia basu), ale to niczego nie zmienia. Wszystkie nagrania brzmią identycznie i wystarczy wysłuchać singlowego Fever, by znać całość płyty. Mnie ten zwrot w kierunku indie zupełnie nie przekonuje. Turn Blue może się sprawdzi jako muzyka tła do zakupów w hipermarkecie, ale chyba nie o to chodziło. Na pewno znajdą się ludzie, którzy polubią ten krążek, gdzie nie same kompozycje, tylko produkcja stoi na pierwszym miejscu. To takie pójście za modą, a to na ogół łatwiej sprzedać. Jest z czego wykroić kolejne single, nawet jeśli będą identyczne jak te wcześniejsze. Ja jednak nadal upieram się, że otworzyłem słoik z dżemem, a w środku znalazłem ogórki. Na dodatek małosolne.
Jestem zwolennikiem teorii ogórka i dżemu (tak ją sobie nazwałem) – lubię jedno i drugie, ale sięgając po słoik z dżemem nie chcę tam znaleźć ogórka, i odwrotnie. Siegając po płytę The Black Keys mam konkretne oczekiwania, bo muzycy mnie do tego przyzwyczaili. Tym razem jednak pokazują mi figę z makiem i serwują zupełnie inne danie. Również smaczne, ale nie do końca. Wyobraźcie sobie, że na krążku Abby nie ma ładnych piosenek, zaś AC/DC przestaje grać hard rock. Dokładnie tak się czułem słuchając Turn Blue. Ta płyta nie jest wcale zła i w pewien sposób uzależnia, ale to nie The Black Keys…
„Gdy pracujemy nad płytą, zawsze zawieszamy sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Staramy się przebić samych siebie. Nie powtarzać tego, co już było, a jednocześnie nie odchodzić całkowicie od naszego stylu. Na tej płycie zostawiliśmy w piosenkach trochę przestrzeni, oddechu, a postawiliśmy na większe kombinowanie z klimatem, warstwami i rozmaitymi odgłosami” – te słowa perkusisty Patricka Carneya nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Jest inaczej, i tylko otwierający zestaw, niemal 7-minutowy psychodeliczno-progresywny utwór Weight Of Love (znakomity zresztą) przypomina o bluesrockowych korzeniach. Potem są nośne refreny i mainstreamowe melodie, trochę przypominające mi Marca Bolana i jego T.Rex. Za produkcję ponownie odpowiada Danger Mouse (współpracował m.in. z Gorillaz) wydobywający ciepłe brzmienie w stylu retro i masę drobnych niuansów (świetnie podkreślona linia basu), ale to niczego nie zmienia. Wszystkie nagrania brzmią identycznie i wystarczy wysłuchać singlowego Fever, by znać całość płyty. Mnie ten zwrot w kierunku indie zupełnie nie przekonuje. Turn Blue może się sprawdzi jako muzyka tła do zakupów w hipermarkecie, ale chyba nie o to chodziło. Na pewno znajdą się ludzie, którzy polubią ten krążek, gdzie nie same kompozycje, tylko produkcja stoi na pierwszym miejscu. To takie pójście za modą, a to na ogół łatwiej sprzedać. Jest z czego wykroić kolejne single, nawet jeśli będą identyczne jak te wcześniejsze. Ja jednak nadal upieram się, że otworzyłem słoik z dżemem, a w środku znalazłem ogórki. Na dodatek małosolne.