
Real Madryt w lizbońskim finale Ligi Mistrzów rozbił Atlético 4-1 i
po raz dziesiąty zdobył Puchar Europy (przypomnę, że tak wcześniej nazywano te rozgrywki). Upragniona
Décima już nie jest obsesją i marzeniem – jest rzeczywistością. Gdy tydzień temu byliśmy w hiszpańskiej stolicy, przy fontannie Neptuna kibice Rojiblancos świętowali zdobyte właśnie mistrzostwo kraju. Miasto było czerwono-białe. Mijając Cibeles powiedziłem Gośce: tu będziemy się cieszyć za tydzień, gdy Real wygra Ligę Mistrzów. Tak się stało i od teraz Madryt jest wyłącznie biały. 12 lat zajęło królewskiemu klubowi udowodnienie tego, co ja wiem od zawsze – że
jest najlepszy.
Dzisiaj Blancos długo cierpieli, ale dzięki niesamowitej determinacji przeszli drogę z piekła do nieba i ponownie noszą piłkarską koronę.
Sam mecz był niesamowitym widowiskiem, pełnym
hitchcockowskiej wręcz
dramaturgii. W pierwszej połowie walka toczyła się głównie w środku pola, bez klarownych sytuacji bramkowych. A jednak gol padł – w 36 minucie koszmarny błąd popełnił Iker Casillas, kapitan i opoka

Królewskich. Jego niepewne wyjście z bramki wykorzystał Diego Godín i zrobiło się 0-1. W drugiej połowie zawodnicy Ancelottiego nacierali z ogromną determinacją, ale pod bramką Courtoisa nic nie wychodziło. Nie jest łatwo strzelić bramkę świetnie zorganizowanej ekipie Simeone, to nic nowego. Atlético straciło najmniej goli ze wszystkich drużyn zarówno w lidze hiszpańskiej, jak i w Lidze Mistrzów – w tych rozgrywkach zaledwie 6, czyli pół bramki na mecz (Real stracił 9). Ale dotychczas nie grali z Królewskimi, którzy walczyli jak lwy do samego końca. Nadzieja umiera ostatnia i właśnie w ostatniej akcji meczu (gdy wydawało się, że Colchoneros znów wymęczą skromną wygraną) wyrównał
Sergio Ramos – dla mnie
człowiek meczu. Po dośrodkowaniu Modricia jego strzał głową (jakżeby inaczej) doprowadził do dogrywki.
Przez ponad godzinę spotkanie było wyrównane. Atlético kontrolowało środek pola, ale nie umiało (podobnie jak Real) wykończyć swoich akcji. Późniejsza dominacja Królewskich była niezaprzeczalna. Gol wyrównujący wisiał w powietrzu i gdy wreszcie padł, losy

spotkania odwróciły się. W dogrywce nastąpił prawdziwy
pokaz białej siły, istna demolka silnego przecież rywala. Dzieło zniszczenia rozpoczął Gareth Bale dobijając w 110 minucie uderzenie bardzo aktywnego Di Maríi i wyprowadzając Real na prowadzenie. Następnie wylądował w siatce mocny strzał Marcelo, a na koniec swą obecność zaznaczył Cristiano Ronaldo, strzelając z rzutu karnego swojego gola nr 17 w tych rozgrywkach i ustalając wynik meczu na 4-1. Czy ktoś w tym sezonie strzelił 4 gole Atlético? Nikt. Ale też nikt nie był tak zmotywowany jak Królewscy. Wygrali wysoko i zasłużenie, aby nikt nie miał prawa mówić o przypadku.

Ja miałem przyjemność oglądać spotkanie w towarzystwie kilkuset członków
Águila Blanca – Polskiego Stowarzyszenia Kibiców Realu Madryt, którego jestem członkiem. Ich spontaniczne reakcje i wspaniała, stadionowa atmosfera jeszcze bardziej urozmaiciły lizboński finał. Od wielu moich przyjaciół i znajomych, rozumiejących moją pasję, dostałem liczne gratulacje, za co im serdecznie dziękuję. Tylko jeden z nich, fan Barcelony (która odpadła po porażce w ćwierćfinale właśnie z Atlético), nie potrafił się zachować i napisał
„pedały”… Nawet nie warto komentować, bo sam sobie wystawił świadectwo.
Warto pod koniec wspomnieć o
kilku rekordach, które stały się udziałem zawodników Realu Madryt po tej edycji Ligi Mistrzów:
? Cristiano Ronaldo strzelił 17 goli (poprzedni rekord – 14)
? Real zdobył 41 goli w 13 meczach, osiagając średnią ponad 3 goli na mecz
? Real zdobył Puchar Mistrzów 10 razy (Milan 7, Bayern i Liverpool 5)
? Carlo Ancelotti wygrał Ligę Mistrzów po raz trzeci jako trener, wyrównując osiągnięcie Boba Paisleya z Liverpoolu
