SANTANA
Corazón
2014
Santana jest od lat taki sam i nawet jeśli to nie do końca prawda – taka panuje powszechna opinia. Jego gitara czaruje, ale ile razy można słuchać tego samego utworu w różnych wariacjach? W latach 70. to było świeże i odkrywcze, potem formuła się trochę wyczerpała i gdy już wszyscy położyli krzyżyk na tym genialnym bądź co bądź gitarzyście, ten efektownie zamknął XX wiek świetną płytą Supernatural, pełną doskonałych piosenek wykonywanych przez zaproszonych gości. Ten pomysł powiela do dzisiaj, ale nie co dzień jest niedziela. Raz się udało, potem są to już tylko odgrzewane kotlety. Czasem całkiem smaczne, jak na ostatnim krążku Shape Shifter sprzed 2 lat. Nieco inny charakter ma dzieło najnowsze, wydany w maju album Corazón, na którym obok nowych nagrań Carlos proponuje covery nie tylko cudzych, lecz i własnych utworów. Zabieg kontrowersyjny, bo wyszło takie nie-wiadomo-co.
Nie będę się rozwodził nad samą grą Santany, bo to jeden z największych wirtuozów gitary i wiadomo, że wywija bez zarzutu. Zachwyca też brzmienie płyty, ale to też norma. Liczą się jednak same kompozycje, a te są delikatnie mówiąc nie do końca udane, i próżno tu szukać potencjalnych hitów na miarę tych z Supernatural czy choćby ładnych, typowo santanowskich melodii, jakich sporo mieliśmy na Shape Shifter. Jeszcze początek daje radę – dynamiczna samba Saideira (śpiewa sam autor Samuel Rosa) i typowo latynoski kawałek La Flaca w wykonaniu Juanesa (pamiętacie La Camisa Negra?) to dość obiecujące otwarcie. Gdy jednak usłyszałem koszmarną przeróbkę słynnego Oye Como Va (tutaj podane jako Oyo 2014) w duecie z królem tandety Pitbullem, szczęka mi opadła. Niewiele lepiej (ale jednak lepiej) prezentuje się Iron Lion Zion Boba Marleya – śpiewa Ziggy Marley, a Santany tu tyle, co kot napłakał. Pytanie więc po co? I tak jest do końca – stylistyczny miszmasz i pomieszanie ładnych melodii z miałkimi plus nie do końca udane, czasem totalnie zbędne covery. Są też potencjalne hity, bardzo bezpieczne (celowo nie używam słowa bezpłciowe) jak Una Noche en Nápoles czy Besos de Lejos (w wykonaniu Glorii Estefan), ale gdzie im tam do poziomu tych prawdziwych hitów Santany. Trochę szkoda, bo brak wyrazistości nagrań spycha tę płytę do drugiej ligi dokonań artysty. Niby ładnie, ale nijako i z czasem nudnawo.
Nie będę się rozwodził nad samą grą Santany, bo to jeden z największych wirtuozów gitary i wiadomo, że wywija bez zarzutu. Zachwyca też brzmienie płyty, ale to też norma. Liczą się jednak same kompozycje, a te są delikatnie mówiąc nie do końca udane, i próżno tu szukać potencjalnych hitów na miarę tych z Supernatural czy choćby ładnych, typowo santanowskich melodii, jakich sporo mieliśmy na Shape Shifter. Jeszcze początek daje radę – dynamiczna samba Saideira (śpiewa sam autor Samuel Rosa) i typowo latynoski kawałek La Flaca w wykonaniu Juanesa (pamiętacie La Camisa Negra?) to dość obiecujące otwarcie. Gdy jednak usłyszałem koszmarną przeróbkę słynnego Oye Como Va (tutaj podane jako Oyo 2014) w duecie z królem tandety Pitbullem, szczęka mi opadła. Niewiele lepiej (ale jednak lepiej) prezentuje się Iron Lion Zion Boba Marleya – śpiewa Ziggy Marley, a Santany tu tyle, co kot napłakał. Pytanie więc po co? I tak jest do końca – stylistyczny miszmasz i pomieszanie ładnych melodii z miałkimi plus nie do końca udane, czasem totalnie zbędne covery. Są też potencjalne hity, bardzo bezpieczne (celowo nie używam słowa bezpłciowe) jak Una Noche en Nápoles czy Besos de Lejos (w wykonaniu Glorii Estefan), ale gdzie im tam do poziomu tych prawdziwych hitów Santany. Trochę szkoda, bo brak wyrazistości nagrań spycha tę płytę do drugiej ligi dokonań artysty. Niby ładnie, ale nijako i z czasem nudnawo.