Minimalizm nie popłaca – są mecze, które po prostu trzeba rozstrzygnąć na swoją korzyść, bo nie wypada inaczej. Po wpadce z Valencią Królewscy musieli dziś wygrać zaległe spotkanie z zagrożonym spadkiem Realem Valladolid, by pozostać w walce o tytuł mistrza Hiszpanii. Nie wygrali. Po raz pierwszy w tym sezonie stracili punkty z outsiderem, lecz bardziej od tego martwi podejście do swoich obowiązków i styl gry drużyny. Tego stylu nie ma. Dzisiaj Real był tak słaby, że aż mi się nie chce o tym pisać. Brak kontuzjowanego Bale’a i Ronaldo (który opuścił boisko po 8 minutach gry) nie jest żadnym wytłumaczeniem, bo ekipę z końca tabeli nawet rezerwowi Realu powinni zjadać na śniadanie. Ancelotti obiecywał inny Real, nie ten z meczu z Valencią, gdzie zawiodła siła mentalna. Chłopaki mieli się pozbierać i dać z siebie wszystko. No to dali. Dzisiaj Real był zbieraniną nieporadnych partaczy, z których większość nie była godna noszenia .białej koszulki z królewskim herbem. Panowie milionerzy zapomnieli, że grając nie robią łaski, że to ich praca, z której kilku po takim meczu powinno wylecieć na bruk. Jak można oddać ligę w tak żałosnym stylu? To po co było się męczyć przez 35 kolejek, jeśli tytuł mistrza Hiszpanii nic dla nich nie znaczy, co dobitnie pokazali swą postawą na boisku? Punkty zawsze można stracić, ale po walce do upadłego – dzisiaj takiej walki Real nie podjął. Nie popisał się też trener ustawiając drużynę defensywnie w meczu ze słabiutkim rywalem. Słabiutkim, lecz wystarczająco zdeterminowanym, by urwać punkt finaliście Ligi Mistrzów!
Opisywanie błędów zawodników z Madrytu nie ma sensu, robiłem to wielokrotnie. To niewiarygodne, że można łatwo pokonać Bayern, i kilka dni później zaliczyć tak fatalny występ. Największe pretensje należy kierować do formacji ofensywnej, która nie istniała. Benzema niewidoczny, Isco zagubiony w niepotrzebnych dryblingach, Di María bez błysku, a Morata to jakaś żałosna parodia napastnika. Środek pola niewiele lepszy, bo Alonso nic nie grał, Illarra w swoim stylu tracił piłki i podawał do tyłu, a jeden Modrić sam meczu nie wygra. Pod nieobecność Bale’a i Cristiano odpowiedzialność za grę ofensywną wziął na siebie… obrońca. To Sergio Ramos, grający spotkanie nr 400 w białych barwach, był najgroźniejszym strzelcem Realu. W 35 minucie efektownie uczcił swój jubileusz – fantastycznie wykonał rzut wolny dając Królewskim prowadzenie, a chwilę później minimalnie chybił strzelając głową. Do przerwy było nieźle (chodzi o wynik, nie grę), a w drugiej połowie Real zamiast dobić rywala, zaczął wprowadzać swój słynny spokój. W efekcie coraz bardziej się cofał pozwalając przeciwnikowi na swobodną grę piłką na własnej połowie. Karygodne. To jak zaproszenie do zmiany wyniku, z czego ambitni gospodarze skwapliwie skorzystali, zdobywając gola po rzucie rożnem pod koniec spotkania. Na zmianę wyniku madrytczykom nie starczyło czasu. A może chęci? Umiejętności?
Minimalistyczna taktyka Ancelottiego nie opłaciła się. Trener chyba zapomniał, że catenaccio wyszło z mody, że już nie jest we Włoszech i prowadzi najbardziej bramkostrzelną ekipę w Europie. Tymczasem madrytczycy wychodzili z kontrą, po czym wstrzymywali akcję i cofali piłkę pod własne pole karne. Kto tak dzisiaj robi? Mistrzowie kontrataku Real Madryt? Wstyd i żenada po prostu. Żeby grać z potencjalnym spadkowiczem i rozpaczliwie bronić jednobramkowego prowadzenia? Oddawać inicjatywę rywalowi? Kogo się Królewscy przestraszyli? Drużyny, która w całym meczu oddała jeden celny strzał? Jeden! Okazało się, że wystarczył.
Po meczu z Bayernem napisałem, że sezon już jest udany. To prawda – mamy Puchar Króla i gramy w finale Ligi Mistrzów, lecz apetyt rośnie w miarę jedzenia. Szanse na Ligę i tak były iluzoryczne, bo ta należy się Atlético jak psu buda, ale trzeba było je do końca wykorzystać, tak jak zresztą zawodnicy i trener obiecywali. Tymczasem po meczu z Valladolid pozostał niesmak. Tydzień temu euforia, bo grał Dr. Jekyll, dzisiaj w pełnej krasie wystąpił Mr. Hyde. I tak naprawdę nadal nie wiadomo, w którym miejscu jest Real. Widać jedno – jeszcze sporo pracy przed tą ekipą, a bez wzmocnienia środka pola i linii ataku nie ma co liczyć na wielkie sukcesy. Gdy brakuje szybkości Ronaldo i Bale’a – nie ma kto grać. Na gwałt potrzebny przebojowy rozgrywający (taki Pogba na przykład, czy Hazard) i rasowy napastnik (Luis Suárez) oraz zmiana mentalności włoskiego trenera. Tiki-taka nie umarła, bo bez niej trudno panować nad meczem – Real miał prawie 70% posiadania piłki i co z tego, skoro nie umiał tworzyć klarownych sytuacji, bo wymiana kilku celnych podań na pełnej szybkości przerastała możliwości wirtuozów z Madrytu.
Na podsumowania sezonu jeszcze przyjdzie pora. Dzisiaj Real rozegrał chyba najgorszy mecz w sezonie (przynajmniej w drugiej połowie), zepsuł dobre wrażenie, jakie zostawił po dwumeczu z Bayernem, i praktycznie sam skreślił swoje szanse na wygranie Primera División. Co gorsza, wzmocnił największego rywala – zagrał dla Barcelony, która dzięki temu nadal liczy się w walce i wystarczy jej wygrana na Camp Nou z Rojiblancos w ostatniej kolejce. A miało być odwrotnie… Liczę jednak na profesjonalne podejście zawodników i zwycięstwo w dwóch ostatnich meczach sezonu. Choćby przez szacunek dla kibiców. Czym się kończy odpuszczanie ligowej walki pokazał przypadek Bawarczyków, którzy po szybkim zdobyciu mistrzostwa zbyt mocno się zrelaksowali. Pozostał do rozegrania wyjazd z Celtą i domowy pojedynek z Espanyolem, a przecież Cristiano wciąż walczy o Złoty But dla najlepszego strzelca w Europie. Na razie z 31 trafieniami prowadzi ex aequo z Luisem Suárezem.
Opisywanie błędów zawodników z Madrytu nie ma sensu, robiłem to wielokrotnie. To niewiarygodne, że można łatwo pokonać Bayern, i kilka dni później zaliczyć tak fatalny występ. Największe pretensje należy kierować do formacji ofensywnej, która nie istniała. Benzema niewidoczny, Isco zagubiony w niepotrzebnych dryblingach, Di María bez błysku, a Morata to jakaś żałosna parodia napastnika. Środek pola niewiele lepszy, bo Alonso nic nie grał, Illarra w swoim stylu tracił piłki i podawał do tyłu, a jeden Modrić sam meczu nie wygra. Pod nieobecność Bale’a i Cristiano odpowiedzialność za grę ofensywną wziął na siebie… obrońca. To Sergio Ramos, grający spotkanie nr 400 w białych barwach, był najgroźniejszym strzelcem Realu. W 35 minucie efektownie uczcił swój jubileusz – fantastycznie wykonał rzut wolny dając Królewskim prowadzenie, a chwilę później minimalnie chybił strzelając głową. Do przerwy było nieźle (chodzi o wynik, nie grę), a w drugiej połowie Real zamiast dobić rywala, zaczął wprowadzać swój słynny spokój. W efekcie coraz bardziej się cofał pozwalając przeciwnikowi na swobodną grę piłką na własnej połowie. Karygodne. To jak zaproszenie do zmiany wyniku, z czego ambitni gospodarze skwapliwie skorzystali, zdobywając gola po rzucie rożnem pod koniec spotkania. Na zmianę wyniku madrytczykom nie starczyło czasu. A może chęci? Umiejętności?
Minimalistyczna taktyka Ancelottiego nie opłaciła się. Trener chyba zapomniał, że catenaccio wyszło z mody, że już nie jest we Włoszech i prowadzi najbardziej bramkostrzelną ekipę w Europie. Tymczasem madrytczycy wychodzili z kontrą, po czym wstrzymywali akcję i cofali piłkę pod własne pole karne. Kto tak dzisiaj robi? Mistrzowie kontrataku Real Madryt? Wstyd i żenada po prostu. Żeby grać z potencjalnym spadkowiczem i rozpaczliwie bronić jednobramkowego prowadzenia? Oddawać inicjatywę rywalowi? Kogo się Królewscy przestraszyli? Drużyny, która w całym meczu oddała jeden celny strzał? Jeden! Okazało się, że wystarczył.
Po meczu z Bayernem napisałem, że sezon już jest udany. To prawda – mamy Puchar Króla i gramy w finale Ligi Mistrzów, lecz apetyt rośnie w miarę jedzenia. Szanse na Ligę i tak były iluzoryczne, bo ta należy się Atlético jak psu buda, ale trzeba było je do końca wykorzystać, tak jak zresztą zawodnicy i trener obiecywali. Tymczasem po meczu z Valladolid pozostał niesmak. Tydzień temu euforia, bo grał Dr. Jekyll, dzisiaj w pełnej krasie wystąpił Mr. Hyde. I tak naprawdę nadal nie wiadomo, w którym miejscu jest Real. Widać jedno – jeszcze sporo pracy przed tą ekipą, a bez wzmocnienia środka pola i linii ataku nie ma co liczyć na wielkie sukcesy. Gdy brakuje szybkości Ronaldo i Bale’a – nie ma kto grać. Na gwałt potrzebny przebojowy rozgrywający (taki Pogba na przykład, czy Hazard) i rasowy napastnik (Luis Suárez) oraz zmiana mentalności włoskiego trenera. Tiki-taka nie umarła, bo bez niej trudno panować nad meczem – Real miał prawie 70% posiadania piłki i co z tego, skoro nie umiał tworzyć klarownych sytuacji, bo wymiana kilku celnych podań na pełnej szybkości przerastała możliwości wirtuozów z Madrytu.
Na podsumowania sezonu jeszcze przyjdzie pora. Dzisiaj Real rozegrał chyba najgorszy mecz w sezonie (przynajmniej w drugiej połowie), zepsuł dobre wrażenie, jakie zostawił po dwumeczu z Bayernem, i praktycznie sam skreślił swoje szanse na wygranie Primera División. Co gorsza, wzmocnił największego rywala – zagrał dla Barcelony, która dzięki temu nadal liczy się w walce i wystarczy jej wygrana na Camp Nou z Rojiblancos w ostatniej kolejce. A miało być odwrotnie… Liczę jednak na profesjonalne podejście zawodników i zwycięstwo w dwóch ostatnich meczach sezonu. Choćby przez szacunek dla kibiców. Czym się kończy odpuszczanie ligowej walki pokazał przypadek Bawarczyków, którzy po szybkim zdobyciu mistrzostwa zbyt mocno się zrelaksowali. Pozostał do rozegrania wyjazd z Celtą i domowy pojedynek z Espanyolem, a przecież Cristiano wciąż walczy o Złoty But dla najlepszego strzelca w Europie. Na razie z 31 trafieniami prowadzi ex aequo z Luisem Suárezem.