HOMEFRONT
W obronie własnej
2013, USA
akcja, reż. Gary Fleder
Skoro gra Jason Statham, z góry wiadomo, czego należy oczekiwać. I bardzo dobrze, bo to od kilku lat niekwestionowany lider niewyszukanego kina akcji, lecz niekoniecznie tego z niższej półki w stylu np. dzisiejszego Seagala (który rządził 20 lat temu). Bardziej na miejscu są skojarzenia ze starym, dobrym Clintem Eastwoodem. Reszta to kwestia doboru scenariuszy – tu jak na razie Statham nieźle sobie radzi i nie grywa we wszystkim, co popadnie, a ten do Homefront napisał nie byle kto, bo sam Sylvester Stallone. Widać, że panowie się polubili na planie Niezniszczalnych 2, stąd główna rola dla największego twardziela filmów akcji ostatnich lat. Kiedyś za takiego uznawany był Sly…
Fabuła jest prościutka i zalatuje latami 80. – emerytowany agent Broker (Statham) osiedla się w spokojnej na pozór mieścinie, którą zarządza baron narkotykowy Gator (James Franco). Gdy drogi panów się stykają wiemy, co nastąpi. Statham nie szuka zaczepki ale to twardy facet, który sprowokowany nigdy nie odpuszcza. Oczywiście wszystkie sprawy załatwia sam, nie potrzebuje pomocy policji, i biada tym, którzy wejdą mu w drogę. Czy ta prostota scenariusza w czymś przeszkadza? Bynajmniej. Postacie są dobrze zarysowane (choć dość sztampowe), aktorzy grają poprawnie, a córka Brokera wymiata. Na deser mamy Winonę Ryder i świetną Kate Bosworth. Nie przesadzono z efektami, zło i dobro mocno oddzielone grubą krechą, sprawna realizacja. Co jest więc nie tak? Tylko to, że całość jest dość przeciętna i bardzo przewidywalna. Takich filmów, gdy prawy bohater rozprawia się ze złymi ludźmi, były tysiące (przypomina mi się np. W morzu ognia ze wspomnianym Seagalem). Stallone chciał koniecznie stworzyć tzw. życiową, w miarę realistyczną historię (takie odreagowanie po Niezniszczalnych) i poniekąd mu się udało – nie przeszarżował (może poza trochę wydumaną końcówką), ale trochę przynudza. Jak komuś to nie przeszkadza i lubi Stathama – zapraszam na seans. Ja lubię i chociaż widziałem go w wielu znacznie lepszych produkcjach, ta również sprawiła mi przyjemność. Ocena zwykle waha się między 2 a 3 – przy efekciarskim Parkerze nieco narzekałem i zjechałem w dół, teraz dla równowagi podciągnę w górę. Nadal jednak liczę na coś lepszego, z typowymi dla Stathama sarkastycznymi odzywkami.
Fabuła jest prościutka i zalatuje latami 80. – emerytowany agent Broker (Statham) osiedla się w spokojnej na pozór mieścinie, którą zarządza baron narkotykowy Gator (James Franco). Gdy drogi panów się stykają wiemy, co nastąpi. Statham nie szuka zaczepki ale to twardy facet, który sprowokowany nigdy nie odpuszcza. Oczywiście wszystkie sprawy załatwia sam, nie potrzebuje pomocy policji, i biada tym, którzy wejdą mu w drogę. Czy ta prostota scenariusza w czymś przeszkadza? Bynajmniej. Postacie są dobrze zarysowane (choć dość sztampowe), aktorzy grają poprawnie, a córka Brokera wymiata. Na deser mamy Winonę Ryder i świetną Kate Bosworth. Nie przesadzono z efektami, zło i dobro mocno oddzielone grubą krechą, sprawna realizacja. Co jest więc nie tak? Tylko to, że całość jest dość przeciętna i bardzo przewidywalna. Takich filmów, gdy prawy bohater rozprawia się ze złymi ludźmi, były tysiące (przypomina mi się np. W morzu ognia ze wspomnianym Seagalem). Stallone chciał koniecznie stworzyć tzw. życiową, w miarę realistyczną historię (takie odreagowanie po Niezniszczalnych) i poniekąd mu się udało – nie przeszarżował (może poza trochę wydumaną końcówką), ale trochę przynudza. Jak komuś to nie przeszkadza i lubi Stathama – zapraszam na seans. Ja lubię i chociaż widziałem go w wielu znacznie lepszych produkcjach, ta również sprawiła mi przyjemność. Ocena zwykle waha się między 2 a 3 – przy efekciarskim Parkerze nieco narzekałem i zjechałem w dół, teraz dla równowagi podciągnę w górę. Nadal jednak liczę na coś lepszego, z typowymi dla Stathama sarkastycznymi odzywkami.