KAMCHATKA
The Search Goes On
2014
Po 3 latach przerwy zakorzenione w blues rocku lat 60/70 szwedzkie trio Kamchatka uraczyło nas właśnie swoim 5 albumem o intrygującym tytule The Search Goes On. Czy rzeczywiście Poszukiwania trwają? Chyba nie, bo zespół od początku swego istnienia konsekwentnie gra współczesną odmianę rocka spod znaku Led Zeppelin, Cream czy Jimi Hendrix Experience. Może najnowszy krążek nie jest tak oldskulowy jak te z początku kariery, ale zadziorny wokal i surowy klimat nagrań zostały zachowane. Reszta to już tylko drobiazgi – lepsze lub gorsze melodie to poniekąd kwestia gustu i trudno tu dyskutować. Debiut sprzed 9 lat i następujący po nim album Volume II to dzieła niedoścignione, lecz wszyscy zakochani w klasycznym hard rocku powinni polubić również The Search Goes On. Brzmi ciężko, brudno, momentami też przebojowo, a to coś nowego w twórczości Szwedów. Najlepszym przykładem Tango Decadence – jeden z najlepszych kawałków na płycie.
Garażowe brzmienie to w dużej mierze zasługa Pera Wiberga, znanego choćby z gry na klawiszach w Opeth i Spiritual Beggars, który poza świetną produkcją nagrał sam wszystkie partie basu. Już sam opener, singlowy Somedays, daje przedsmak całości. Wprawdzie to zbyt pokręcony kawałek, by zostać radiowym hitem, ale jego gęsta struktura może się podobać, a solowe partie pod koniec świadczą o formie muzyków i zapowiadają, że będzie dobrze. I w sumie jest, bo nawet gdy melodia nieco kuleje, zachwyca część instrumentalna i rasowy śpiew Thomasa Anderssona. Elementy psychodelii czy stoner rocka mieszają się z graniem progresywnym, a nad wszystkim króluje duch blues rocka końca lat 60. Słucha się tego naprawdę dobrze, płyta jest dość równa i to jest jej wielką zaletą. Nie ma wielkich hitów, bo też te nie są specjalnością Szwedów. Nie szkodzi – świetnego grania jest tu wystarczająco dużo. Mnie najbardziej podchodzi numer Cross The Distance (dlaczego taki krótki?) i wspomniane wcześniej Tango Decadence, ale czapki z głów też przed dynamicznym Son Of The Sea czy spokojniejszym Broken Man. Zresztą… polecam cały album.
Garażowe brzmienie to w dużej mierze zasługa Pera Wiberga, znanego choćby z gry na klawiszach w Opeth i Spiritual Beggars, który poza świetną produkcją nagrał sam wszystkie partie basu. Już sam opener, singlowy Somedays, daje przedsmak całości. Wprawdzie to zbyt pokręcony kawałek, by zostać radiowym hitem, ale jego gęsta struktura może się podobać, a solowe partie pod koniec świadczą o formie muzyków i zapowiadają, że będzie dobrze. I w sumie jest, bo nawet gdy melodia nieco kuleje, zachwyca część instrumentalna i rasowy śpiew Thomasa Anderssona. Elementy psychodelii czy stoner rocka mieszają się z graniem progresywnym, a nad wszystkim króluje duch blues rocka końca lat 60. Słucha się tego naprawdę dobrze, płyta jest dość równa i to jest jej wielką zaletą. Nie ma wielkich hitów, bo też te nie są specjalnością Szwedów. Nie szkodzi – świetnego grania jest tu wystarczająco dużo. Mnie najbardziej podchodzi numer Cross The Distance (dlaczego taki krótki?) i wspomniane wcześniej Tango Decadence, ale czapki z głów też przed dynamicznym Son Of The Sea czy spokojniejszym Broken Man. Zresztą… polecam cały album.