NOAH
Noe: Wybrany przez Boga
2014, USA
fantasy, dramat, reż. Darren Aronofsky
W czasach, gdy zapierające dech w piersiach efekty specjalne tworzy się na ekranie komputera (cud, że jeszcze w ogóle aktorzy są potrzebni), musimy zaakceptować nie tylko nowe wersje klasycznych filmów, ale też odmienne spojrzenia na znane od dawna historie. Dokładnie taki zamysł miał Darren Aronofsky, twórca Requiem dla snu, Zapaśnika czy Czarnego Łabędzia. Przedstawił widzom własną interpretację biblijnej opowieści, mającą niewiele wspólnego ze znanym dotychczas przekazem. Historia słynnej Arki, na której Noe uratował z apokaliptycznego potopu wszystkie żywe stworzenia (z własną rodziną na czele), była dla reżysera jedynie inspiracją. W końcu temat nośny, wystarczy zatrudnić znanych aktorów (Russell Crowe, Anthony Hopkins, Jennifer Connelly, Emma Watson) i sukces murowany. Czy aby na pewno?
Jak zbudować wielką arkę w kilka(naście) zamiast 100 lat? Pomogą kamienne olbrzymy (notabene całkiem efektowne), tzw. Strażnicy – upadli aniołowie, którzy popadli w niełaskę Stwórcy. Jak wyżywić całe stada zwierząt, które tłumnie (wcale nie po jednej parce z gatunku) walą na niegotowy jeszcze statek? Nie trzeba ich karmić, wystarczy dmuchnąć dymem i wszystkie potulnie usną. Jak ożywić wymarłą ziemię? Wystarczy zasiać ziarno przemycone z Raju i gęsty las wyrośnie w jednej chwili. Takich patentów jest więcej i dzięki temu unikniemy nudy wiejącej z poprzednich ekranizacji biblijnej historii. Że to wszystko totalne banialuki – owszem, i co z tego? Taka konwencja. Zresztą scenariusz oparto na komiksie autorstwa samego reżysera, co rzuca inne światło na film i stąd jego niezgodność z Biblią. Zresztą samo wyszukiwanie różnic jest ciekawym zajęciem, ale lepiej odpuścić, bo prawie nic się tu nie zgadza. Przede wszystkim sam Noe jest inny – to wcale nie sprawiedliwy i nieskazitelny człowiek, wybrany przez Boga do uratowania i odrodzenia gatunku ludzkiego. To psychopata ogarnięty wizją boskiej misji, której fragmenty widział we śnie, ale jej przekaz nie był do końca czytelny. To człowiek rozdarty między wykonaniem woli okrutnego Boga (przynajmniej tak mu się zdaje) a miłością do najbliższych. Istoty jego rozterek nie zdradzę, bo ich zgłębienie i próba zrozumienia stanowi ważną część obrazu.
Strona wizualna jest na niezłym, czyli standardowym jak na dzisiejsze (czytaj: cyfrowe) czasy poziomie, ale zupełnie nie widać, na co wydano aż 130 mln dolarów. Chyba że na gaże aktorów, z których tylko skonfliktowany wewnętrznie Russell Crowe (i ewentualnie jego filmowa żona Jennifer Connelly) spisują się na medal. Hermiona, przepraszam: Emma Watson specjalnie nie zachwyca, a Hopkins gra za zasługi więc w ogóle nie ma o czym pisać. Jest jeszcze „mister zła mina” Ray Winstone jako samozwańczy król i żądny krwi potomek Kaina. Ale nie aktorstwo jest tu najważniejsze tylko sama historia, jakże odmienna od tej z lekcji religii. Dzięki niej film Aronofsky’ego jest nieprzewidywalny i dostarcza solidną porcję zupełnie niespodziewanych emocji. Oczywiście jest trochę za długi, niektóre sceny ciągną się w nieskończoność, a cały wątek z Hopkinsem i szukaniem jagód niczego nie wnosi, lecz całość ogląda się całkiem przyjemnie. Rażą nieco zbyt wyszukane jak na tamte lata stroje bohaterów (raz nawet myślałem, że widzę dżinsy!), zbyt liczne hordy zwierząt (tutaj pojechano na maksa) i zbyt dużo wizualnej fantastyki (ogniste miecze? really?), która pasuje do komiksu, ale niekoniecznie do czasów pierwotnych. To kompletnie odrealnia film, jednak tak chciał reżyser. Zafundował nam kolorową bajeczkę z obowiązkowym i oczywistym przesłaniem. Seans skłania do refleksji nad naturą człowieka, a wizja zepsutego świata z garstką uprzywilejowanych jednostek pasuje jak ulał do czasów współczesnych. Warto zobaczyć, ale nie polecam zabierania dzieci.
Jak zbudować wielką arkę w kilka(naście) zamiast 100 lat? Pomogą kamienne olbrzymy (notabene całkiem efektowne), tzw. Strażnicy – upadli aniołowie, którzy popadli w niełaskę Stwórcy. Jak wyżywić całe stada zwierząt, które tłumnie (wcale nie po jednej parce z gatunku) walą na niegotowy jeszcze statek? Nie trzeba ich karmić, wystarczy dmuchnąć dymem i wszystkie potulnie usną. Jak ożywić wymarłą ziemię? Wystarczy zasiać ziarno przemycone z Raju i gęsty las wyrośnie w jednej chwili. Takich patentów jest więcej i dzięki temu unikniemy nudy wiejącej z poprzednich ekranizacji biblijnej historii. Że to wszystko totalne banialuki – owszem, i co z tego? Taka konwencja. Zresztą scenariusz oparto na komiksie autorstwa samego reżysera, co rzuca inne światło na film i stąd jego niezgodność z Biblią. Zresztą samo wyszukiwanie różnic jest ciekawym zajęciem, ale lepiej odpuścić, bo prawie nic się tu nie zgadza. Przede wszystkim sam Noe jest inny – to wcale nie sprawiedliwy i nieskazitelny człowiek, wybrany przez Boga do uratowania i odrodzenia gatunku ludzkiego. To psychopata ogarnięty wizją boskiej misji, której fragmenty widział we śnie, ale jej przekaz nie był do końca czytelny. To człowiek rozdarty między wykonaniem woli okrutnego Boga (przynajmniej tak mu się zdaje) a miłością do najbliższych. Istoty jego rozterek nie zdradzę, bo ich zgłębienie i próba zrozumienia stanowi ważną część obrazu.
Strona wizualna jest na niezłym, czyli standardowym jak na dzisiejsze (czytaj: cyfrowe) czasy poziomie, ale zupełnie nie widać, na co wydano aż 130 mln dolarów. Chyba że na gaże aktorów, z których tylko skonfliktowany wewnętrznie Russell Crowe (i ewentualnie jego filmowa żona Jennifer Connelly) spisują się na medal. Hermiona, przepraszam: Emma Watson specjalnie nie zachwyca, a Hopkins gra za zasługi więc w ogóle nie ma o czym pisać. Jest jeszcze „mister zła mina” Ray Winstone jako samozwańczy król i żądny krwi potomek Kaina. Ale nie aktorstwo jest tu najważniejsze tylko sama historia, jakże odmienna od tej z lekcji religii. Dzięki niej film Aronofsky’ego jest nieprzewidywalny i dostarcza solidną porcję zupełnie niespodziewanych emocji. Oczywiście jest trochę za długi, niektóre sceny ciągną się w nieskończoność, a cały wątek z Hopkinsem i szukaniem jagód niczego nie wnosi, lecz całość ogląda się całkiem przyjemnie. Rażą nieco zbyt wyszukane jak na tamte lata stroje bohaterów (raz nawet myślałem, że widzę dżinsy!), zbyt liczne hordy zwierząt (tutaj pojechano na maksa) i zbyt dużo wizualnej fantastyki (ogniste miecze? really?), która pasuje do komiksu, ale niekoniecznie do czasów pierwotnych. To kompletnie odrealnia film, jednak tak chciał reżyser. Zafundował nam kolorową bajeczkę z obowiązkowym i oczywistym przesłaniem. Seans skłania do refleksji nad naturą człowieka, a wizja zepsutego świata z garstką uprzywilejowanych jednostek pasuje jak ulał do czasów współczesnych. Warto zobaczyć, ale nie polecam zabierania dzieci.