WISHBONE ASH Blue Horizon

Wishbone Ash Blue Horizon recenzjaWISHBONE ASH
Blue Horizon
2014
altaltaltaltalt

Brytyjski zespół Wishbone Ash to prawdziwa legenda muzyki rockowej. Może już nieco przykurzona, ale ich wczesne płyty z lat 1970-1974 robiły wrażenie i do dzisiaj nic nie straciły ze swej mocy. Pomimo wielu perypetii i zmian personalnych grupa nadal istnieje, a jej wiodącą postacią jest niezmiennie wokalista i gitarzysta Andy Powell. Pozostało też charakterystyczne, oparte na duecie gitar elektrycznych brzmienie, które tak czarowało na klasycznych albumach Argus czy Wishbone Four. Powell najlepiej przekonał się o tym, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ – dzisiaj mało kto wspomina kapelę, która na początku lat 70. była wymieniana jednym tchem obok Deep Purple, Genesis czy Uriah Heep. Muzycy sami sobie są winni – po świetnym starcie zaczęli nagrywać płyty słabe i nijakie, a dawna sława gdzieś przepadła. Właściwie tak jest do dzisiaj. Płyty Wishbone Ash są zwyczajnie nudne, aczkolwiek czasem (niestety zbyt rzadko) trafiają się na nich prawdziwe perełki. Czy nowy album jest inny? Niestety nie. Albo inaczej: nie do końca, bo to wszystko jest dość względne. Jeśli zestawimy go z bezbarwnymi krążkami wydanymi w latach 80. – jest wręcz genialny. Jeśli jednak odniesiemy do wczesnych klasyków – nie ma najmniejszych szans, chociaż momentami przywraca tamto brzmienie.
Blue Horizon to płyta głównie dla fanów i gdyby oceniać samą grę na gitarze, można by mówić o bardzo udanej produkcji. Jednak liczą się całe utwory, a te są co najwyżej przeciętne, choć czasem też potrafią zaskoczyć. Ot choćby bezbarwny Way Down South, który po 3 minutach zwalnia i funduje słuchaczowi porywającą gitarową końcówkę, czy podobnie zbudowany Being One, który dopiero w drugiej części czaruje przez 2 minuty. To zdecydowanie za mało. Gitarowy dialog ożywia rytmiczny i przebojowy Deep Blues, ładną i spokojną melodię ma trochę banalny Tally Ho!, który mógłby być radiowym hitem, gdyby ktoś tam grywał klasyczny rock. Ale to wciąż nie jest to – niby klimat zachowany, ale nikt nie będzie pamiętał tych kawałków. Brak wyrazistości to grzech główny Blue Horizon. Sytuację nieco ratuje dopiero finał albumu. Najpierw progrockowy utwór tytułowy – dla mnie najlepszy ze wszystkich. Melodia dość błaha, ale po 3 minutach mamy następne 5 minut grania, i to jakiego! To gitarowy majstersztyk – jest tu odpowiednie tempo i właściwy rytm. Szkoda, że to tylko jeden taki kawałek, bo zaraz potem następuje 7 minut spokojnej gry w All There Is To Say – to może nie jest wielkie dzieło, lecz słucha się go całkiem przyjemnie. Nie razi miałkością melodii i stanowi idealne zakończenie tego w sumie dość przeciętnego wydawnictwa.
Nie da się ukryć, że mam sentyment do Wishbone Ash. Nie tylko za klasyczne kawałki w stylu Persephone, Throw Down The Sword czy Everbody Needs A Friend, lecz też za taki choćby Tales Of The Wise z 1996 roku – podobnych niespodzianek bezskutecznie poszukuję na kolejnych płytach. Będę szukał dalej i cierpliwie czekał. Dobrze, że po latach nietrafionych eksperymentów grupa powróciła do klasycznych brzmień, których zawsze miło posłuchać, i chociaż Blue Horizon to krążek nie najwyższej próby, to mimo wszystko znacznie lepszy od kilku poprzednich. Śmiem twierdzić, ża najlepszy od wydanego w 1996 roku Illuminations, dlatego daję mocno naciągnięte, ale jednak 3 gwiazdki.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: