MIKE OLDFIELD Man On The Rocks

Mike Oldfield Man Rocks recenzjaMIKE OLDFIELD
Man On The Rocks
2014

Mike’a Oldfielda nikomu przedstawiać nie trzeba, to istny Dr. Jekyll i Mr. Hyde. Dzwonami rurowymi ponad 40 lat temu powalił świat na kolana, w latach 80. stopniowo porzucał długie, elektroniczne suity na rzecz popowych przebojów (czy ktoś nie słyszał Moonlight Shadow?), w kolejnych dekadach eksperymentował i odcinał kupony od przeszłości oferując kolejne wersje swego największego dzieła. Ponieważ osiągnął taki wiek i taką pozycję, że już niczego nie musi udowadniać, nagrywa rzadko i każda jego płyta staje się wydarzeniem. Może nie na miarę tych z lat 70., lecz na pewno wyczekiwanym przez spore rzesze często bezkrytycznych fanów. Teraz będą mieli pole do popisu, bo po kilkuletniej przerwie mistrz powrócił oferując album z prostymi, popowymi piosenkami. Dzieło niestrawne dla wielbicieli Tubular Bells, ale w dobie wszechobecnej muzycznej sieczki całkiem akceptowalne. Nie gorsze od nowej płyty Lady Gagi, Kylie Minogue czy innych podobnych dostarczycieli banalnej rozrywki.
Dałem tej płycie szansę, posłuchałem jej 3 razy, ale nie jestem w stanie torturować się po raz kolejny. Ja rozumiem, że Oldfield to już nie ten sam facet co 40 lat temu, że poszukuje hitów, bo to lepiej się sprzedaje. Miał zresztą kilka naprawdę niezłych na koncie, z ładnym Foreign Affair, intrygującym Five Miles Out i nieśmiertelnym Moonlight Shadow na czele. Na ogół jednak na tych samych albumach były też kompozycje bardziej ambitne, dowodzące jego muzycznej wyobraźni i instrumentalnego kunsztu. Teraz pojechał po bandzie oferując 11 nijakich piosenek, które równie dobrze mógłby podpisać każdy inny artysta. Mówię o normalnej wersji płyty, a nie jej edycjach z wersjami instrumentalnymi, bo na tych trochę Oldfielda w Oldfieldzie jest, ale przecież nie o to chodzi. Taką miał koncepcję, by nagrać same piosenki, i trzeba się z tym pogodzić, ale czy wszystkie musiały być identycznie zbudowane i oparte na prościutkich melodiach? Jeszcze otwierająca całość, pogodna, singlowa Sailing (nie mylić z klasykiem Roda Stewarta) może się podobać (takie żywcem zerżnięte Moonlight Shadow, tylko że Luke Spiller to nie Maggie Reilly), ale reszta jest kompletnie bezpłciowa. Brak dobrych melodii, brak wyrazistości, gitary mistrza ze świecą szukać, a miałka muzyka snuje się leniwie wpadając jednym i wypadając drugim uchem. Dotyczy to zwłaszcza rozlazłych ballad, jak I Give Myself Away, Following The Angels czy tytułowa Man On The Rocks. Rozpatrując całość w kategoriach czystej rozrywki nie jest tak tragicznie, ale Mike’a stać na więcej, dowiódł tego wiele razy. Wiem, że nic nie musi, ale wiem też, że może. Pokazał to w kompozycji Chariots – to jedyny utwór z nowego albumu, który trzyma poziom najlepszych dokonań artysty z dawnych krążków. Szkoda, że to tylko jedno nagranie. Wielbicielom Depeche Mode polecam piosenkę Nuclear – identyczny klimat, jak na ich płytach. To druga kompozycja, która nie przynosi wstydu.
Na koniec napiszę wyraźnie dla tych, którzy nie potrafią czytać między wierszami: album mnie rozczarował i nie zmienią tego 2 dobre piosenki wymienione pod koniec. Oczywiście porównanie do Gagi było żartem, to mimo wszystko inna liga, ale szczerze liczę, że błogo żyjący w swej posiadłości na Bahamach Oldfield się jeszcze nie wypalił i potrafi stworzyć znacznie lepszą muzycznie płytę (czego mu serdecznie życzę). Nawet jeśli znów pełną popowych piosenek.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: