JOBS
Jobs
2013, USA
biograficzny, reż. Joshua Michael Stern
Zapowiedzi były szumne – oto powstała rewelacyjna biografia Steve’a Jobsa, wielkiego wizjonera, który od podstaw stworzył świat produktów z literką „i” na początku, windując założoną przez siebie Apple na sam szczyt listy najwyżej wycenianych firm. Oszałamiający sukces iPodów, iPhone’ów i iPadów pozostaje faktem niezależnie od prawdziwej jakości tych produktów. To nie czas i miejsce na ich ocenę – mają zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników. Spodziewałem się jednak, że film o twórcy Apple przynajmniej spróbuje wyjaśnić fenomen Steve’a Jobbsa i jego zabawek, choćby na wzór The Social Network o twórcy facebooka. Nic z tych rzeczy. To jeden z najgorzej zrobionych filmów biograficznych, jakie widziałem. Nie zmieni tego nawet fenomenalna gra Ashtona Kutchera, który po prostu stał się Jobsem. Chodzi jak Jobs, mówi jak Jobs i nawet patrzy jak Jobs. To chyba jego najlepsza kreacja. Co z tego, skoro całość kładzie kiepski scenariusz (by the way autorstwa Matta Whiteley)… Gdyby produkty Apple były takie jak film pana Sterna, nikt by ich nie używał. Odniosłem wrażenie, że nakręcił go ktoś nie lubiący Steve’a Jobsa – przedstawia go jako egocentryka, chama i prostaka, który kradnie pomysły innych i wcale nie liczy się z ludźmi, poczynając od przyjaciół, poprzez współpracowników, a kończąc na własnej córce, której nie chciał uznać ani znać. Czy Steve Jobs naprawdę był aż tak zły?
Zwykle każda biografia tworzy pomnik postaci. Tutaj mamy efekt odwrotny. Czego się więc dowiadujemy? Zaczyna się obiecująco: oto Steve wchodzi do auli, ludzie biją brawo, są zachwyceni. To jedyny moment, gdy Jobs jest wielki. Potem widzimy, jak oszukuje przyjaciela Steve’a Wozniaka (przedstawia jego pracę jako swoją, płaci mu „połowę” wynagrodzenia, zaledwie 350$, podczas gdy sam zainkasował 5000$ – notabene kradzież cudzych pomysłów w biznesie staje się wręcz normą, bo przecież w tej kwestii Mark Zuckerberg też nie był czysty). Następnie wyrzuca dziewczynę, bo ta jest w ciąży, i nie chce uznać własnego dziecka. Gdy firma odnosi sukces i wchodzi na giełdę, nie chce dać akcji jej współtwórcy. I tak dalej. Krótko mówiąc: jest zwykłym palantem i nie budzi sympatii. Owszem, ma pewną wizję produktów, jest sprawnym managerem, potrafi zagonić innych do roboty i zwalnia wszystkich, którzy nie podzielają jego entuzjazmu. Nie dowiemy się jednak, na czym polegała wyjątkowość i przełomowość rozwiązań Apple na tle konkurencyjnych firm. Są najlepsze i już, trzeba wierzyć twórcom na słowo. Ot choćby scena z prezentacją odtwarzacza piosenek – przecież to nie Apple wymyśliło mp3. Dlaczego więc ich produkt miał byc lepszy od innych?
Film Joshuy Michaela Sterna ukazuje zaledwie fragment historii Jobsa. Skupiono się na początkach, ale zabrakło końca. Gdy akcja zaczyna się rozkręcać – film nagle się urywa. To zupełnie nie ma sensu, bo przecież Jobsa znamy głównie z tego, co stworzył po powrocie do Apple, kiedy podupadającą firmę zamienił w światowego potentata. Film Sterna to nie żadna biografia Steve’a Jobsa tylko chaotyczny zlepek wyrwanych scen z jego życia, i to niekoniecznie tych najważniejszych. Rozumiem, że pominięto wątek choroby, ale dlaczego nawet nie pada nazwa Pixar? Jak ktoś nie zna prawdziwej historii Jobsa (a raczej większość ludzi nie zna), nie bardzo zrozumie, dlaczego wyrzucony z firmy Apple człowiek nagle miał być jej zbawcą. Mógłbym tak dalej wyliczać, ale właściwie po co? Mam nadzieję i wierzę, że powstanie dużo lepszy film o Jobsie, bo nawet jeśli facet korzystał z cudzych pomysłów, był chamski i arogancki, to jednak potrafił przekonać ludzi, że iProdukty są lepsze od innych, i choćby za to należy mu się wielki szacunek.
Zwykle każda biografia tworzy pomnik postaci. Tutaj mamy efekt odwrotny. Czego się więc dowiadujemy? Zaczyna się obiecująco: oto Steve wchodzi do auli, ludzie biją brawo, są zachwyceni. To jedyny moment, gdy Jobs jest wielki. Potem widzimy, jak oszukuje przyjaciela Steve’a Wozniaka (przedstawia jego pracę jako swoją, płaci mu „połowę” wynagrodzenia, zaledwie 350$, podczas gdy sam zainkasował 5000$ – notabene kradzież cudzych pomysłów w biznesie staje się wręcz normą, bo przecież w tej kwestii Mark Zuckerberg też nie był czysty). Następnie wyrzuca dziewczynę, bo ta jest w ciąży, i nie chce uznać własnego dziecka. Gdy firma odnosi sukces i wchodzi na giełdę, nie chce dać akcji jej współtwórcy. I tak dalej. Krótko mówiąc: jest zwykłym palantem i nie budzi sympatii. Owszem, ma pewną wizję produktów, jest sprawnym managerem, potrafi zagonić innych do roboty i zwalnia wszystkich, którzy nie podzielają jego entuzjazmu. Nie dowiemy się jednak, na czym polegała wyjątkowość i przełomowość rozwiązań Apple na tle konkurencyjnych firm. Są najlepsze i już, trzeba wierzyć twórcom na słowo. Ot choćby scena z prezentacją odtwarzacza piosenek – przecież to nie Apple wymyśliło mp3. Dlaczego więc ich produkt miał byc lepszy od innych?
Film Joshuy Michaela Sterna ukazuje zaledwie fragment historii Jobsa. Skupiono się na początkach, ale zabrakło końca. Gdy akcja zaczyna się rozkręcać – film nagle się urywa. To zupełnie nie ma sensu, bo przecież Jobsa znamy głównie z tego, co stworzył po powrocie do Apple, kiedy podupadającą firmę zamienił w światowego potentata. Film Sterna to nie żadna biografia Steve’a Jobsa tylko chaotyczny zlepek wyrwanych scen z jego życia, i to niekoniecznie tych najważniejszych. Rozumiem, że pominięto wątek choroby, ale dlaczego nawet nie pada nazwa Pixar? Jak ktoś nie zna prawdziwej historii Jobsa (a raczej większość ludzi nie zna), nie bardzo zrozumie, dlaczego wyrzucony z firmy Apple człowiek nagle miał być jej zbawcą. Mógłbym tak dalej wyliczać, ale właściwie po co? Mam nadzieję i wierzę, że powstanie dużo lepszy film o Jobsie, bo nawet jeśli facet korzystał z cudzych pomysłów, był chamski i arogancki, to jednak potrafił przekonać ludzi, że iProdukty są lepsze od innych, i choćby za to należy mu się wielki szacunek.