MOBY Innocents

Moby Innocents recenzjaMOBY
Innocents
2013

Moby to dość nietuzinkowa postać na scenie muzycznej. Amerykański wokalista, kompozytor, multiinstrumentalista i producent zajmuje się szeroko pojętą muzyką klubową. To jednak zbyt proste uogólnienie bowiem Richard Melville Hall, bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko, ma wiele twarzy. Działający od 20 lat mistrz elektroniki nagrywał także płyty rockowe, jak i niemal dyskotekowe (wylansował nawet kilka przebojów), lecz zawsze lubił eksperymenty brzmieniowe i zabawy z dźwiękiem. Mnie od dawna najbardziej ruszało jego liryczne oblicze, którego wcześniej było jak na lekarstwo. Takie właśnie zaprezentował na nowym albumie Innocents. Już na poprzednim krążku były klimatyczne kompozycje, ale nie umywały się do tych najnowszych. Do ich nagrania Moby zaprosił innych znanych muzyków, tworząc dzieło niemal kompletne.
Artysta po raz pierwszy skorzystał z usług producenta. Nie byle kogo bowiem Mark „Spike” Spent ma na koncie współpracę z wielkimi gwiazdami sceny (m.in. Björk, Madonna, Lady GaGa, Beyoncé, Bruce Springsteen, Muse, Massive Attack) i jego klasę słychać na płycie. Czyste i naturalne brzmienie to zasługa analogowego sprzętu użytego w nagraniach, a sama muzyka jest piękna jak nigdy wcześniej. Nie ma mowy o nadmiarze elektroniki, rytmu czy tanecznych hitach. Wielbiciele takich numerów usną z nudów. To Moby delikatny i klimatyczny. Słowo „klimat” ma tu ogromne znaczenie gdyż Innocents najlepiej smakuje w całości. Wszystkie utwory tworzą spójną, pełną melancholii i smutku całość, są przesiąknięte duszną atmosferą słonecznej Kalifornii (Moby komponował w swoim nowym domu w Los Angeles) i kipią od emocji. Czuć, że powstały „z czystej miłości do muzyki”, jak zapewnia sam artysta, który wie, że z taką muzyką nie może liczyć na komercyjny sukces. Co z tego, skoro właśnie nagrał swój najlepszy krążek?
Nie ma sensu opisywanie poszczególnych nagrań, bo wszystkie są świetne, jednak kilka zdecydowanie warto wymienić. Choćby piękny instrumentalny wstęp Everything That Rises, zaraz po nim najpiękniejsza piosenka na płycie A Case For Shame zaśpiewana przez Kanadyjkę Cold Specks. Po rozmarzonym Almost Home w wykonaniu Damiena Jurado mamy podniosły instrumental Going Wrong, który kontrastuje z singlowym, gospelowym i chóralnym The Perfect Life. To jedyny zgrzyt w zestawie. Uroczy dwugłos w The Last Day przywraca równowagę i do samego końca jest już jak należy. Jedynie The Lonely Night wymruczany przez Marka Lanegana bardziej pasowałby do jego solowych albumów niż tutaj, ale nie zakłóca nastroju. Całość efektownie wieńczy 9-minutowy The Dogs, po którym… nabieram ochoty na słuchanie wszystkiego od początku. Taka to płyta, trudno się od niej uwolnić. Piękna i smutna zarazem. Delikatna i mroczna. Idealna na jesienne i zimowe wieczory.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: