FLOWER KINGS
Desolation Rose
2013
Recenzując poprzedni krążek Szwedów, wydany po 5-letniej przerwie Banks Of Eden, ciesząc się z niezłej formy muzyków pisałem, że dopiero kolejna płyta pokaże, czy to trwała tendencja. Jednak nie spodziewałem się jej tak szybko. Zaledwie rok później mamy kolejne wydawnictwo tej załużonej dla rozowju progresywnego rocka formacji. I to całkiem pokaźne, bo wprawdzie 10 nowych utworów to tylko godzina muzyki, jednak w wersji deluxe dołożono krążek z dodatkowymi kompozycjami, i nie są to żadne zapchajdziury, tylko pełnoprawne i niekiedy naprawdę świetne nagrania.
W zasadzie komentując nową propozycję Roine Stolta i spółki mógłbym dokładnie powtórzyć to, co napisałem w poprzedniej recenzji. Flower Kings nagrali bowiem solidny rockowy album, bardzo klimatyczny i bliźniaczo podobny do poprzednika. Różnica jest taka, że utworów jest więcej, są za to krótsze. Melodie podobne, pomysł również i sympatycy starego Genesis (czyli ja też) na pewno się ucieszą. Zamiast więc narzekać, że Flower Kings się powtarzają, cieszmy się tą muzyką, bo mało kto dzisiaj te dobre tradycje kultywuje. Desolation Rose jako całość nie powala, jednak ma kilka wyjątkowych momentów, i właśnie dla nich warto po niego sięgnąć.
Rolę suity Numbers przejęła tutaj 13-minutowa, wielobarwna kompozycja Tower One, która jednak nie do końca przekonuje. Brak mi tu pełnego rozwinięcia dobrych pomysłów – są kapitalne fragmenty lecz zaraz następuje zmiana melodii i tyle z tego. Lepiej wypada 8-minutowa, klasycznie skonstruowana ballada The Resurrected Judas, pełna patosu i symfonicznego wręcz rozmachu, zaczynająca się niemal hardrockowym riffem. Fantastyczny numer. Reszta to już krótsze kompozycje, w których często pobrzmiewają beatlesowskie harmonie i echa twórczości Yes (Blood Of Eden, Desolation Road). Takie utwory brzmią lepiej od wykopu Dark Fascist Skies czy eksperymentalizmu Silent Graveyards. Jednak niespodzianka czeka nas na bonusowym krążku specjalnej edycji albumu. Są tam głównie instrumentalne utwory, jednak niektóre niezwykłej urody, jak króciutki, delikatny i zwiewny The Wailing Wall czy 8-minutowy, tęskny i epicki Interstellar Visitations ze świetną partią basu. Całość zaś otwiera kawałek Runaway Train, niczym żywcem wyjęty z klasycznych płyt Yes. Nagrania te zdecydowanie wzbogacają wydawnictwo i do zakupu polecam wyłącznie tę wersję. A zakupić warto, bo to bardzo ładna płyta, niewiele (jeśli w ogóle) ustępująca swemu poprzednikowi.
W zasadzie komentując nową propozycję Roine Stolta i spółki mógłbym dokładnie powtórzyć to, co napisałem w poprzedniej recenzji. Flower Kings nagrali bowiem solidny rockowy album, bardzo klimatyczny i bliźniaczo podobny do poprzednika. Różnica jest taka, że utworów jest więcej, są za to krótsze. Melodie podobne, pomysł również i sympatycy starego Genesis (czyli ja też) na pewno się ucieszą. Zamiast więc narzekać, że Flower Kings się powtarzają, cieszmy się tą muzyką, bo mało kto dzisiaj te dobre tradycje kultywuje. Desolation Rose jako całość nie powala, jednak ma kilka wyjątkowych momentów, i właśnie dla nich warto po niego sięgnąć.
Rolę suity Numbers przejęła tutaj 13-minutowa, wielobarwna kompozycja Tower One, która jednak nie do końca przekonuje. Brak mi tu pełnego rozwinięcia dobrych pomysłów – są kapitalne fragmenty lecz zaraz następuje zmiana melodii i tyle z tego. Lepiej wypada 8-minutowa, klasycznie skonstruowana ballada The Resurrected Judas, pełna patosu i symfonicznego wręcz rozmachu, zaczynająca się niemal hardrockowym riffem. Fantastyczny numer. Reszta to już krótsze kompozycje, w których często pobrzmiewają beatlesowskie harmonie i echa twórczości Yes (Blood Of Eden, Desolation Road). Takie utwory brzmią lepiej od wykopu Dark Fascist Skies czy eksperymentalizmu Silent Graveyards. Jednak niespodzianka czeka nas na bonusowym krążku specjalnej edycji albumu. Są tam głównie instrumentalne utwory, jednak niektóre niezwykłej urody, jak króciutki, delikatny i zwiewny The Wailing Wall czy 8-minutowy, tęskny i epicki Interstellar Visitations ze świetną partią basu. Całość zaś otwiera kawałek Runaway Train, niczym żywcem wyjęty z klasycznych płyt Yes. Nagrania te zdecydowanie wzbogacają wydawnictwo i do zakupu polecam wyłącznie tę wersję. A zakupić warto, bo to bardzo ładna płyta, niewiele (jeśli w ogóle) ustępująca swemu poprzednikowi.