WOLVESPIRIT
Dreamcatcher
2013





Świat nie jest sprawiedliwy. Nigdy nie był i nigdy nie będzie, podobnie jak skala talentu nie jest miernikiem sukcesu. O wielu marnych płytach mówi i pisze się dużo i wszędzie, zaś wartościowe krążki przemijają bez echa. Zamiast ubolewać warto czasem próbować odmienić tę sytuację, dlatego dzisiaj kilka słów o kapeli w Polsce kompletnie nieznanej. A szkoda, bowiem na swoim debiutanckim krążku niemiecki Wolvespirit odwołuje się do podszytego bluesem hard rocka przełomu lat 60/70, z dużym naciskiem na Deep Purple. Wprawdzie muzykom daleko do Lorda i Blackmore’a, a kompozycje są nieco podobne, lecz słucha się tego naprawdę świetnie (przynajmniej do pewnego momentu), zaś purpurowe inspiracje tylko dodają uroku. Jest mocno i bardzo ciężko, chociaż przydałoby sie więcej zróżnicowania i prawdziwego pazura. W końcu nazwa zobowiązuje. Dreamcatcher to jednak stoner rock w czystej postaci, a żeński wokal wyróżnia zespół spośród wielu podobnych.
Początek płyty obiecuje wiele. Delikatny, klawiszowo-akustyczny wstęp do Blowin’ Up, po którym uderza sabbathowski wręcz ciężar. Już w tym momencie wiadomo, że będzie dobrze. Drugi kawałek to wydany wcześniej na singlu Holy Smoke. Dynamiczny, przebojowy, dobrze zaśpiewany, idealny na małą płytkę, dodatkowo wspomagany zabawnym teledyskiem z plastelinowymi postaciami. Dalej nie ma potrzeby opisywać, bo tak mniej więcej przedstawia się ten album. Mocne, zadziorne riffy, wokal z ery Janis Joplin, purpurowe klawisze i dużo niezłych melodii. Problem w tym, że podobna konstrukcja utworów powoduje lekkie znużenie pod koniec albumu. Jest tu sporo drobnych smaczków jak np. liczne zmiany tempa (piękne zwolnienie przed solówką gitarową w Wake Up czy środkowa partia szybkiego Gipsy Queens z porywającymi hammondami), jednak przed nagraniem kolejnej płyty Niemcy powinni coś zmienić i zdecydowanie urozmaicić kompozycje. Niemniej i tak Dreamcatcher jest niezły jak na debiut, a wspomniane mankamenty to tylko drobiazgi. Szkoda byłoby przegapić ten krążek.
Początek płyty obiecuje wiele. Delikatny, klawiszowo-akustyczny wstęp do Blowin’ Up, po którym uderza sabbathowski wręcz ciężar. Już w tym momencie wiadomo, że będzie dobrze. Drugi kawałek to wydany wcześniej na singlu Holy Smoke. Dynamiczny, przebojowy, dobrze zaśpiewany, idealny na małą płytkę, dodatkowo wspomagany zabawnym teledyskiem z plastelinowymi postaciami. Dalej nie ma potrzeby opisywać, bo tak mniej więcej przedstawia się ten album. Mocne, zadziorne riffy, wokal z ery Janis Joplin, purpurowe klawisze i dużo niezłych melodii. Problem w tym, że podobna konstrukcja utworów powoduje lekkie znużenie pod koniec albumu. Jest tu sporo drobnych smaczków jak np. liczne zmiany tempa (piękne zwolnienie przed solówką gitarową w Wake Up czy środkowa partia szybkiego Gipsy Queens z porywającymi hammondami), jednak przed nagraniem kolejnej płyty Niemcy powinni coś zmienić i zdecydowanie urozmaicić kompozycje. Niemniej i tak Dreamcatcher jest niezły jak na debiut, a wspomniane mankamenty to tylko drobiazgi. Szkoda byłoby przegapić ten krążek.