MOTORHEAD
Aftershock
2013
Recenzowanie dokonań grupy Motörhead z pozoru wydaje się proste – od 40 lat panowie łoją w mocnym i równym tempie, na tym tle Lemmy Kilmister charakterystycznym zachrypniętym głosem wyśpiewuje swoje teksty. W świecie rocka to bardzo przewidywalny i zarazem rozpoznawalny zespół. I nikt nie oczekuje, by się zmieniał. Bazujące na bluesie ostre rockowe granie oparte na rock’n’rollu, z ciężkimi riffami i sporą dozą melodii. Bez kompromisów, ale też bez thrashowych naleciałości. Dobrze się tego słucha, ale…. Dla jednych Motörhead jest monotonny i nudny, bo wszystkie kawałki są takie same, dla innych to wzór rockowej kapeli. Na pewno nie można im odmówić jednego: mają swój styl i spore zasługi dla rozwoju rocka.
Teraz do rzeczy czyli najnowszego albumu. Będzie krótko, bo analiza poszczególnych numerów mija się z celem (z powodów podanych wyżej). Zresztą nawet Mikkey Dee, perkusista zespołu, szczerze wyznał: „nie mogę powiedzieć, że jest najlepszy w naszym dorobku. Ludzie chcą, żebyśmy mówili „To najlepszy album” czy „To najgorszy album”. Ja tego jeszcze nie wiem.” Uczciwe podejście. Bo też trudno odwoływać się do klasyków typu Ace Of Spades, choć przecież na każdym krążku kapeli był numery świetne, ale też i zupełnie nietrafione. I wbrew pozorom nie wszystkie takie same. Dokładnie tak samo jest na Aftershock. Cieszy powrót do formy Lemmy’ego, bo dochodziły słuchy o jego kłopotach zdrowotnych. Na płycie nie ma po tym śladu. Trudno też zauważyć, że dobiega 70-tki. Jest taki sam jak zawsze, i chwała mu za to. Płyta jest dość równa, ze świetną sekcją i zadzirnymi riffami. Nic nowego. Krótkie rock’n’rollowe petardy (już sam opener Heartbreaker mówi wszystko) wzbogacono o dwa solidne bluesy i ja tylko żałuję, że numerów w stylu Lost Woman Blues i Dust And Glass nie ma więcej. Wyjąwszy wściekłe nawalanie (End Of Times) i typowe łojenie (Going To Mexico) skupię się na kawałkach melodyjnych i przebojowych, które mamy szansę zapamiętać. Poza wspomnianym Heartbreaker to na pewno Crying Shame i szybki Queen Of The Damned, łudząco podobny do Ace Of Spades. Ale czy cała twórczość Motörhead nie jest łudząco podobna? Jest, i za to ich lubimy. Ja na pewno.
Aftershock nie powala ale też nie takie ma zadanie. To po prostu kolejna solidna płyta znanego zespołu. Lemmy i spółka miewali lepsze krążki, ale mieli też sporo słabszych. Wzrost formy po bezpłciowym poprzednim albumie The Wörld Is Yours jest bardzo widoczny. Na Aftershock jest kilka dobrych utworów i trochę wypełniaczy. Norma, ale przy Motörhead to całkiem przyzwoita norma. Fanów zadowoli, nikogo nowego nie przekona. Jednak upływu czasu nie słychać, a to już niezła rekomendacja. Zwłaszcza przy odgrzewanych kotletach, jakie przecież od lat serwuje Motörhead. Tym razem ze starych składników muzycy przyrządzili całkiem smaczne danie.
PS. Zauważyłem, że moja wyszukiwarka jest bardzo wrażliwa i nie znajdzie wpisanej bez „ö” nazwy kapeli. Dlatego w tytule napisałem Motorhead, bez charakterystycznego umlautu, bo tak na ogół ludzie wpisują w Google.
Teraz do rzeczy czyli najnowszego albumu. Będzie krótko, bo analiza poszczególnych numerów mija się z celem (z powodów podanych wyżej). Zresztą nawet Mikkey Dee, perkusista zespołu, szczerze wyznał: „nie mogę powiedzieć, że jest najlepszy w naszym dorobku. Ludzie chcą, żebyśmy mówili „To najlepszy album” czy „To najgorszy album”. Ja tego jeszcze nie wiem.” Uczciwe podejście. Bo też trudno odwoływać się do klasyków typu Ace Of Spades, choć przecież na każdym krążku kapeli był numery świetne, ale też i zupełnie nietrafione. I wbrew pozorom nie wszystkie takie same. Dokładnie tak samo jest na Aftershock. Cieszy powrót do formy Lemmy’ego, bo dochodziły słuchy o jego kłopotach zdrowotnych. Na płycie nie ma po tym śladu. Trudno też zauważyć, że dobiega 70-tki. Jest taki sam jak zawsze, i chwała mu za to. Płyta jest dość równa, ze świetną sekcją i zadzirnymi riffami. Nic nowego. Krótkie rock’n’rollowe petardy (już sam opener Heartbreaker mówi wszystko) wzbogacono o dwa solidne bluesy i ja tylko żałuję, że numerów w stylu Lost Woman Blues i Dust And Glass nie ma więcej. Wyjąwszy wściekłe nawalanie (End Of Times) i typowe łojenie (Going To Mexico) skupię się na kawałkach melodyjnych i przebojowych, które mamy szansę zapamiętać. Poza wspomnianym Heartbreaker to na pewno Crying Shame i szybki Queen Of The Damned, łudząco podobny do Ace Of Spades. Ale czy cała twórczość Motörhead nie jest łudząco podobna? Jest, i za to ich lubimy. Ja na pewno.
Aftershock nie powala ale też nie takie ma zadanie. To po prostu kolejna solidna płyta znanego zespołu. Lemmy i spółka miewali lepsze krążki, ale mieli też sporo słabszych. Wzrost formy po bezpłciowym poprzednim albumie The Wörld Is Yours jest bardzo widoczny. Na Aftershock jest kilka dobrych utworów i trochę wypełniaczy. Norma, ale przy Motörhead to całkiem przyzwoita norma. Fanów zadowoli, nikogo nowego nie przekona. Jednak upływu czasu nie słychać, a to już niezła rekomendacja. Zwłaszcza przy odgrzewanych kotletach, jakie przecież od lat serwuje Motörhead. Tym razem ze starych składników muzycy przyrządzili całkiem smaczne danie.
PS. Zauważyłem, że moja wyszukiwarka jest bardzo wrażliwa i nie znajdzie wpisanej bez „ö” nazwy kapeli. Dlatego w tytule napisałem Motorhead, bez charakterystycznego umlautu, bo tak na ogół ludzie wpisują w Google.