CARRIE
Carrie
2013, USA
horror, dramat, reż. Kimberly Peirce





Carrie Briana De Palmy to jeden z moich ulubionych horrorów. Powstał w czasach, gdy filmy podnoszono do rangi sztuki za pomocą odpowiedniego klimatu i aktorstwa, a nie komputerowych efektów. Dzisiaj jest inaczej – czasy się zmieniły, a wraz z nimi gusty widzów. Trzeba więc odkurzać klasykę kina, by przybliżyć ją młodej widowni (i przy okazji zarobić na znanym tytule). Pozornie to właściwa droga, inaczej pamięć o wielkich dziełach zaginie. Kto bowiem dzisiaj sięga po filmy z dawnych lat? Kogo obchodzi klasyka, skoro życie pędzi tak szybko? Młodzież nie czyta książek (w Internecie ma opracowane streszczenia), nie przyswaja wiedzy (wystarczy Google), nie spotyka znajomych (po co, skoro jest facebook). Twórcy filmowi zwietrzyli tu łatwy biznes, bo znany tytuł przyciągnie nie tylko młodych, ale też ich rodziców. Ponownie kręcone filmy (tzw. remake’i) stały się modne, i jak by nie patrzeć na sam sens ich powstawania – są faktem. Wyobrażacie sobie remake Mona Lisy Leonarda da Vinci, bo ktoś uznał, że zrobi to lepiej? Albo Ciemnej Strony Księżyca Pink Floyd? Albo od nowa napisaną Trylogię Sienkiewicza? Nie ma takiej opcji. Ale w filmie to norma….
Większość remake’ów nie dorasta oryginałowi do pięt z prostego powodu – powiela stare schematy oferując może lepsze efekty wizualne, lecz zarazem odzierając film z klimatu i pozbawiając go magii. Koszmarny, urągający dziełu De Palmy remake Carrie nakręcił w 2002 roku David Carson, zaś 3 lata wcześniej jakiś niespełniony kretyn stworzył idiotyczną kontynuację (Furia: Carrie 2). Na ich tle film w reżyserii Kimberly Peirce to arcydzieło. Jednak i tak wzbudza mieszane uczucia. Spróbuję krótko uzasadnić dlaczego.
Niewtajemniczonym przypomnę fabułę. Nastoletnia Carrie White jest wychowywana przez despotyczną matkę. Religijna fanatyczka zamyka ją w schowku pod schodami i każe jej wciąż się modlić prosząc Boga o przebaczenie za grzeszny żywot. Nieprzystosowana do życia dziewczyna jest narażona na kpiny i upokorzenia ze strony rówieśników, które przybierają coraz bardziej wyrafinowane formy. Pewnego dnia Carrie odkrywa w sobie zdolności telekinetyczne. Zaszczuta i doprowadzona do ostateczności wykorzysta je do krwawej zemsty na szydercach.
Carrie to pierwsza książka mistrza grozy Stephena Kinga. Niemal wszystkie doczekały się ekranizacji, ale mało która była równie udana jak dzieło De Palmy z 1976 roku, zaś kreacja Sissy Spacek nie ma sobie równych. Jej ruda i piegowata Carrie budziła współczucie, a w finałowej scenie strach i przerażenie. Grająca w remake’u Chloë Grace Moretz nie miała najmniejszych szans jej dorównać. Jest zbyt ładna do tej roli, ale i tak gra świetnie. Podobnie jak Julianne Moore w roli matki – ta pasuje idealnie bo „urodą” przypomina Spacek. Ale to Carrie miała być brzydka… Poza tymi dwoma aktorkami reszta postaci nie umywa się do aktorów De Palmy (Nancy Allen, John Travolta). Sam scenariusz nie przynosi niespodzianek – poza nowym początkiem i nieco odmiennym zakończeniem, zmiany są kosmetyczne i nie wnoszą niczego ważnego do opowieści. Kimberly Peirce wprowadziła cozywiście elementy współczesności (YouTube, smartfony) i rozbudowała relacje Carrie z matką. Popełniła jednak grzech niewybaczalny – spłaszczyła postać głównej bohaterki, a jej działaniom dodała celowości i wyrachowania. Tak więc Carrie nie jest bezbronną dziewczyną, która nie panuje nad swoimi mocami, a sprawy wymykają się jej spod kontroli. Nie jest ofiarą, jak u Kinga i De Palmy – ofiarą nie tylko prześladowań, ale też swojej mocy. Nowa Carrie jest w pełni świadoma swego daru, nieustannie go ćwiczy i udoskonala (na licznych przedmiotach i w końcu na matce), czego kulminacją jest scena na balu. Oczywiście wszystko jest bardzo efektowne bo dzisiejsza technika pozwala pokazać rzeczy niewyobrażalne, ale efekty nie zastąpią klimatu. Zakrwawiona, posągowa Sissy Spacek, stojąca bez ruchu niczym demon zemsty budziła grozę, Moretz już niekoniecznie. Dręczona Spacek budziła współczucie, laskowata Moretz niekoniecznie. Jednak finał i tak robi wielkie wrażenie, bo sama historia jest genialna i nie da się jej zepsuć niedopowiedzeniem pewnych spraw ani drobnymi błędami w obsadzie czy rozłożeniu akcentów. Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że jest to remake klimatycznej powieści z elementami horroru. Miłośnicy krwistych i dosadnych scen nie będą zadowoleni, bo też tu nie o to chodzi. To bardziej dramat niż horror, film o braku akceptacji, nietolerancji i jej konsekwencjach. Upokarzanie słabszych jest i dzisiaj częstym zjawiskiem ale każdy ma swoje granice wytrzymałości i nie wiadomo, jak się zachowa, gdy je przekroczymy.
Rozpisałem się bo nakręcono remake jednego z moich ulubionych filmów z dzieciństwa. Od dzisiaj wielu ludziom Carrie będzie się kojarzyła z Chloë Grace Moretz, a nie De Palmą i Spacek. Na to nie ma rady. Ostatecznie to nie jest wcale zła ekranizacja (pod warunkiem, że nie czytaliście książki). Jest tylko zbyt płaska i powierzchowna, brak typowej dla Stephena Kinga głębi i charakterystyki postaci. Skupiono się na efektach wizualnych (i te imponują) wypaczając zarazem treść powieści, zaś tytułową postać przedstawiono w sposób nieadekwatny do zamierzeń autora. Jednak mimo tych mankamentów to nadal świetny film. Mniej w nim emocji niż u De Palmy (nie współczujemy tak bardzo bohaterce ani nie cieszymy się razem z nią), ale czy to musi dziwić? Gdzie Brian De Palma, a gdzie Kimberly Peirce? Nawet nie ma co porównywać. Potraktujmy więc Carrie AD 2013 nie jako remake dzieła z 1976 roku, lecz jako kolejną ekranizację powieści Stephena Kinga. Wtedy łatwiej to przełknąć (nie znając książki) i nawet czwarta gwiazdka by się zaplątała. Na wyrost i tylko za efekty, ale jednak. W końcu mam słabość do tej historii. I może niech tak zostanie…
Większość remake’ów nie dorasta oryginałowi do pięt z prostego powodu – powiela stare schematy oferując może lepsze efekty wizualne, lecz zarazem odzierając film z klimatu i pozbawiając go magii. Koszmarny, urągający dziełu De Palmy remake Carrie nakręcił w 2002 roku David Carson, zaś 3 lata wcześniej jakiś niespełniony kretyn stworzył idiotyczną kontynuację (Furia: Carrie 2). Na ich tle film w reżyserii Kimberly Peirce to arcydzieło. Jednak i tak wzbudza mieszane uczucia. Spróbuję krótko uzasadnić dlaczego.
Niewtajemniczonym przypomnę fabułę. Nastoletnia Carrie White jest wychowywana przez despotyczną matkę. Religijna fanatyczka zamyka ją w schowku pod schodami i każe jej wciąż się modlić prosząc Boga o przebaczenie za grzeszny żywot. Nieprzystosowana do życia dziewczyna jest narażona na kpiny i upokorzenia ze strony rówieśników, które przybierają coraz bardziej wyrafinowane formy. Pewnego dnia Carrie odkrywa w sobie zdolności telekinetyczne. Zaszczuta i doprowadzona do ostateczności wykorzysta je do krwawej zemsty na szydercach.
Carrie to pierwsza książka mistrza grozy Stephena Kinga. Niemal wszystkie doczekały się ekranizacji, ale mało która była równie udana jak dzieło De Palmy z 1976 roku, zaś kreacja Sissy Spacek nie ma sobie równych. Jej ruda i piegowata Carrie budziła współczucie, a w finałowej scenie strach i przerażenie. Grająca w remake’u Chloë Grace Moretz nie miała najmniejszych szans jej dorównać. Jest zbyt ładna do tej roli, ale i tak gra świetnie. Podobnie jak Julianne Moore w roli matki – ta pasuje idealnie bo „urodą” przypomina Spacek. Ale to Carrie miała być brzydka… Poza tymi dwoma aktorkami reszta postaci nie umywa się do aktorów De Palmy (Nancy Allen, John Travolta). Sam scenariusz nie przynosi niespodzianek – poza nowym początkiem i nieco odmiennym zakończeniem, zmiany są kosmetyczne i nie wnoszą niczego ważnego do opowieści. Kimberly Peirce wprowadziła cozywiście elementy współczesności (YouTube, smartfony) i rozbudowała relacje Carrie z matką. Popełniła jednak grzech niewybaczalny – spłaszczyła postać głównej bohaterki, a jej działaniom dodała celowości i wyrachowania. Tak więc Carrie nie jest bezbronną dziewczyną, która nie panuje nad swoimi mocami, a sprawy wymykają się jej spod kontroli. Nie jest ofiarą, jak u Kinga i De Palmy – ofiarą nie tylko prześladowań, ale też swojej mocy. Nowa Carrie jest w pełni świadoma swego daru, nieustannie go ćwiczy i udoskonala (na licznych przedmiotach i w końcu na matce), czego kulminacją jest scena na balu. Oczywiście wszystko jest bardzo efektowne bo dzisiejsza technika pozwala pokazać rzeczy niewyobrażalne, ale efekty nie zastąpią klimatu. Zakrwawiona, posągowa Sissy Spacek, stojąca bez ruchu niczym demon zemsty budziła grozę, Moretz już niekoniecznie. Dręczona Spacek budziła współczucie, laskowata Moretz niekoniecznie. Jednak finał i tak robi wielkie wrażenie, bo sama historia jest genialna i nie da się jej zepsuć niedopowiedzeniem pewnych spraw ani drobnymi błędami w obsadzie czy rozłożeniu akcentów. Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że jest to remake klimatycznej powieści z elementami horroru. Miłośnicy krwistych i dosadnych scen nie będą zadowoleni, bo też tu nie o to chodzi. To bardziej dramat niż horror, film o braku akceptacji, nietolerancji i jej konsekwencjach. Upokarzanie słabszych jest i dzisiaj częstym zjawiskiem ale każdy ma swoje granice wytrzymałości i nie wiadomo, jak się zachowa, gdy je przekroczymy.
Rozpisałem się bo nakręcono remake jednego z moich ulubionych filmów z dzieciństwa. Od dzisiaj wielu ludziom Carrie będzie się kojarzyła z Chloë Grace Moretz, a nie De Palmą i Spacek. Na to nie ma rady. Ostatecznie to nie jest wcale zła ekranizacja (pod warunkiem, że nie czytaliście książki). Jest tylko zbyt płaska i powierzchowna, brak typowej dla Stephena Kinga głębi i charakterystyki postaci. Skupiono się na efektach wizualnych (i te imponują) wypaczając zarazem treść powieści, zaś tytułową postać przedstawiono w sposób nieadekwatny do zamierzeń autora. Jednak mimo tych mankamentów to nadal świetny film. Mniej w nim emocji niż u De Palmy (nie współczujemy tak bardzo bohaterce ani nie cieszymy się razem z nią), ale czy to musi dziwić? Gdzie Brian De Palma, a gdzie Kimberly Peirce? Nawet nie ma co porównywać. Potraktujmy więc Carrie AD 2013 nie jako remake dzieła z 1976 roku, lecz jako kolejną ekranizację powieści Stephena Kinga. Wtedy łatwiej to przełknąć (nie znając książki) i nawet czwarta gwiazdka by się zaplątała. Na wyrost i tylko za efekty, ale jednak. W końcu mam słabość do tej historii. I może niech tak zostanie…