BLACKFIELD
Blackfield IV
2013
Brytyjsko-izraelski zespół jest coraz bardziej izraelski i coraz mniej brytyjski. Z dużą szkodą dla prezentowanej muzyki, co świetnie słychać na najnowszym krążku formacji. Wygląda na to, że współpraca Stevena Wilsona, lidera Porcupine Tree, i Avivy Geffena, wyczerpała swą formułę. Na albumie Blackfield IV Wilson jest jedynie gościem, całość materiału skomponował Izraelczyk i on gra główne skrzypce. Nie jest tego wiele bo zaledwie pół godziny muzyki, co też jest symptomatyczne. Kto dziś nagrywa tak krótkie albumy? Chyba ktoś, komu brak pomysłu na więcej. Wiem, wiem, albumy Blackfield nigdy nie były długie, ale 31 minut to przegięcie. Do tego dostajemy aż 11 nagrań, czyli każde z nich kończy się szybciej niż zaczyna i nie ma miejsca na progresywną maestrię.
Nie powiem, że czekałem na ten album. Dla mnie Blackfield zaczął i skończył się wraz z debiutem. No może jeszcze drugi krążek jakoś dawał radę, ale trzeci już zdecydowanie nie. Blackfield IV wydaje się nieco lepszy, ale tylko dlatego, że poprzedniego nie dało się słuchać. Teraz obaj panowie rozjechali się jeszcze bardziej. Wilson tworzy genialne rockowe dzieła, zaś Geffen krótkie miniaturki bez wyrazu, z których żadna nie porywa, aczkolwiek niektóre mogą się podobać jako proste, banalne piosenki. Wysłuchałem tego z sentymentu do Wilsona, ale jest tu go tyle co kot napłakał. Zmiksował całość lecz co z tego? Brzmi to marnie, utwory są robione na kolanie, jakby panowie nie mieli czasu dopracować nagrań. Może tak w istocie było?
Po raz pierwszy w przypadku Blackfield mamy całą plejadę gości (nie byle jakich, bo z zespołów Suede, Anathema, Mercury Rev), których zaproszono, by ubarwili (czytaj: ratowali) materiał. Mnie akurat najbardziej przypadły do gustu 2 piosenki bez ich udziału: otwierająca płytę Pills oraz przesycona beatlesowskim klimatem Jupiter. Aviv Geffen potrafi komponować ładne utwory i gdyby ten album wyszedł w połowie lat 60., byłby hitem. Wtedy płyty były krótkie, a melodie a la Moody Blues modne. Akurat od Blackfield oczekuję innej muzyki (odsyłam do debiutu – wtedy będzie wiadomo, jakiej), lecz pewnie już takowej nie otrzymam. 2 niezłe piosenki, i to w innym stylu, to stanowczo za mało. W innych są dobre momenty (melotron, smyki czy gitara slide), lecz gdy czekam na rozwinięcie danego motywu, nagranie się kończy. Tak jest np. w balladzie X-Ray śpiewanej przez Vincenta Cavanagha (Anathema).
Podsumuję tak: ciężko jednoznacznie potępić ten krążek, bo choć melodie są błahe i większość wchodzi jednym uchem, wylatuje drugim, to trudno im odmówić uroku i klimatu rodem z lat 60.. Tylko czy o to chodziło? O banalne piosenki nie mające wiele wspólnego z tym, co panowie oferowali kilka lat temu? Geffen bez Wilsona nie jest artystą tylko sprawnym rzemieślnikiem. Blackfield stał się przeciętną kapelą, która nagrywa tzw. ładne nijakie krążki. Miłośnicy talentu Wilsona nie mają tu już czego szukać. Fani Beatlesów czy Moody Blues jak najbardziej tak.
Nie powiem, że czekałem na ten album. Dla mnie Blackfield zaczął i skończył się wraz z debiutem. No może jeszcze drugi krążek jakoś dawał radę, ale trzeci już zdecydowanie nie. Blackfield IV wydaje się nieco lepszy, ale tylko dlatego, że poprzedniego nie dało się słuchać. Teraz obaj panowie rozjechali się jeszcze bardziej. Wilson tworzy genialne rockowe dzieła, zaś Geffen krótkie miniaturki bez wyrazu, z których żadna nie porywa, aczkolwiek niektóre mogą się podobać jako proste, banalne piosenki. Wysłuchałem tego z sentymentu do Wilsona, ale jest tu go tyle co kot napłakał. Zmiksował całość lecz co z tego? Brzmi to marnie, utwory są robione na kolanie, jakby panowie nie mieli czasu dopracować nagrań. Może tak w istocie było?
Po raz pierwszy w przypadku Blackfield mamy całą plejadę gości (nie byle jakich, bo z zespołów Suede, Anathema, Mercury Rev), których zaproszono, by ubarwili (czytaj: ratowali) materiał. Mnie akurat najbardziej przypadły do gustu 2 piosenki bez ich udziału: otwierająca płytę Pills oraz przesycona beatlesowskim klimatem Jupiter. Aviv Geffen potrafi komponować ładne utwory i gdyby ten album wyszedł w połowie lat 60., byłby hitem. Wtedy płyty były krótkie, a melodie a la Moody Blues modne. Akurat od Blackfield oczekuję innej muzyki (odsyłam do debiutu – wtedy będzie wiadomo, jakiej), lecz pewnie już takowej nie otrzymam. 2 niezłe piosenki, i to w innym stylu, to stanowczo za mało. W innych są dobre momenty (melotron, smyki czy gitara slide), lecz gdy czekam na rozwinięcie danego motywu, nagranie się kończy. Tak jest np. w balladzie X-Ray śpiewanej przez Vincenta Cavanagha (Anathema).
Podsumuję tak: ciężko jednoznacznie potępić ten krążek, bo choć melodie są błahe i większość wchodzi jednym uchem, wylatuje drugim, to trudno im odmówić uroku i klimatu rodem z lat 60.. Tylko czy o to chodziło? O banalne piosenki nie mające wiele wspólnego z tym, co panowie oferowali kilka lat temu? Geffen bez Wilsona nie jest artystą tylko sprawnym rzemieślnikiem. Blackfield stał się przeciętną kapelą, która nagrywa tzw. ładne nijakie krążki. Miłośnicy talentu Wilsona nie mają tu już czego szukać. Fani Beatlesów czy Moody Blues jak najbardziej tak.