NEKTAR
Time Machine
2013
Klasyków rocka darzę wielkim szacunkiem. Za to, że przecierali szlaki, że wytyczali ścieżki, że tworzyli porywającą muzykę w czasach pionierskich, kiedy naprawdę trzeba było umieć grać. Istniejący od ponad 40 lat Nektar niewątpliwie do takich klasyków należy. Ten brytyjski zespół (złożony z Anglików, choć powstał i działał w Niemczech) nigdy nie zdobył wielkiej popularności, ale jego wczesne, przesiąknięte psychodelią albumy do dzisiaj są poważane przez miłośników progresywnego rocka. Potem. po kilku bezbarwnych albumach, była 20-letnia przerwa w działalności i powrót w zmienionym składzie u progu nowego milenium. Powrót zaskakujący i moim zdaniem nie do końca potrzebny. Szanuję klasyków, ale trzeba wiedzieć, kiedy dać sobie spokój.
Time Machine to już 5 album nowego Nektaru (wliczając ubiegłoroczny A Spoonful Of Time z coverami). Słuchałem, słuchałem, czekałem na jakiś przełom i nic takiego nie nastąpiło. Pominę oczywistość warsztatowego profesjonalizmu muzyków, bo nie ona podnosi adrenalinę. Co z tego, że chłopaki grają przyzwoicie, a Roye Albrighton śpiewa poprawnie, skoro nie ma w tym duszy? Kompozycje są długie, ale po prostu męczą. Słabe melodie, bliższe estetyce pop-rocka niż mocnego progu. Owszem, znajdą się fajne momenty (tu jakaś solówka, tu ładniejszy fragment, niezły Diamond Eyes na samym końcu), ale trzeba dużo samozaparcia, by do nich dotrzeć. Całość jest po prostu mdła i nijaka, do tego zdecydowanie za długa (10 nagrań i prawie 70 minut). Normalnie to żaden zarzut w progresywnym rocku, ale ten termin w przypadku Time Machine to jedynie puste hasło. Nektar to teraz zwykły muzak, który może sączyć się gdzieś w tle (nawet miło się tego słucha), w niczym nie przeszkadza, lecz nie jest w stanie porwać swymi kompozycjami. Chyba, że najwierniejszych fanów. Ja oczekuję wyrazistości – jej brak aż kłuje w oczy. Przepraszam: w uszy. Albrighton twierdząc, że muzycy nagrali właśnie swój najlepszy album, dowodzi jedynie, że kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością.
Time Machine to już 5 album nowego Nektaru (wliczając ubiegłoroczny A Spoonful Of Time z coverami). Słuchałem, słuchałem, czekałem na jakiś przełom i nic takiego nie nastąpiło. Pominę oczywistość warsztatowego profesjonalizmu muzyków, bo nie ona podnosi adrenalinę. Co z tego, że chłopaki grają przyzwoicie, a Roye Albrighton śpiewa poprawnie, skoro nie ma w tym duszy? Kompozycje są długie, ale po prostu męczą. Słabe melodie, bliższe estetyce pop-rocka niż mocnego progu. Owszem, znajdą się fajne momenty (tu jakaś solówka, tu ładniejszy fragment, niezły Diamond Eyes na samym końcu), ale trzeba dużo samozaparcia, by do nich dotrzeć. Całość jest po prostu mdła i nijaka, do tego zdecydowanie za długa (10 nagrań i prawie 70 minut). Normalnie to żaden zarzut w progresywnym rocku, ale ten termin w przypadku Time Machine to jedynie puste hasło. Nektar to teraz zwykły muzak, który może sączyć się gdzieś w tle (nawet miło się tego słucha), w niczym nie przeszkadza, lecz nie jest w stanie porwać swymi kompozycjami. Chyba, że najwierniejszych fanów. Ja oczekuję wyrazistości – jej brak aż kłuje w oczy. Przepraszam: w uszy. Albrighton twierdząc, że muzycy nagrali właśnie swój najlepszy album, dowodzi jedynie, że kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością.