ENDLESS BOOGIE
Long Island
2013
Gdy 5 lat temu usłyszałem pierwszy album nowojorczyków z Endless Boogie, miałem mocno mieszane uczucia. Długie i rozwlekłe bluesiska początkowo zachwycały, ale z czasem nieco nużyły. Płyta była dobra, ale trochę za długa i zbyt monotonna. Drugi krążek, chociaż bardzo podobny do debiutu, był już znacznie lepszy. Powalał sam opener Empty Eye, z kolei ostatni utwór, transowy A Life Worth Leaving, ciągnął się ponad 22 minuty. Nie zdziwiło mnie więc, że trzecia płyta grupy trwa 80 minut i zawiera zaledwie 8 nagrań. Ta grupa tak ma. To jej styl i znak rozpoznawczy. Jednocześnie z płyty na płytę jest coraz lepsza. Nie mam wątpliwości, że najnowszy album Long Island to jej najdoskonalsze dzieło.
Zastanawiałem się, czy rozbierać na czynniki pierwsze poszczególne kompozycje. Chyba nie ma sensu, zostawię to innym recenzentom. Tym bardziej, że Long Island to ostre, gitarowe granie (głównie instrumentalne, wokal jest rzadki i często schowany w tle) i poszczególne kompozycje są do siebie podobne. To nadal ciężki, potężnie brzmiący psychodeliczny blues, jednak o sile poszczególnych nagrań decydują przeróżne dodatki. W tej muzyce jest wszystko: brudne gitary pulsujące niczym w narkotycznym transie, mocne riffy i wyraziste solówki, południowy rock i teksańskie boogie, nawiedzony śpiew i melorecytacje Paula Majora, głównej postaci Endless Boogie. Posłuchajcie The Artemus Ward, w którym pobrzmiewają echa i nastrój Riders On The Storm Doorsów. Świetny utwór. Albo rozimprowizowany On Cryology, gdzie nastroje zmieniają się niczym kadry w filmie. Lub rozpoczynający się sabbathowskim riffem Imprecations. I tak dalej. Prawdziwa uczta dla miłośników bluesowego grania rozciągniętego do granic możliwości. Jednak to wcale nie nudzi. Muzyka Endless Boogie wciąga i uzależnia. Wyobrażam sobie, jak musi działać na żywo, skoro potrafi zahipnotyzować z bezdusznej płyty. Gorąco polecam, zwłaszcza starym rockowym wyjadaczom. Long Island to bardzo długie jam session.
Zastanawiałem się, czy rozbierać na czynniki pierwsze poszczególne kompozycje. Chyba nie ma sensu, zostawię to innym recenzentom. Tym bardziej, że Long Island to ostre, gitarowe granie (głównie instrumentalne, wokal jest rzadki i często schowany w tle) i poszczególne kompozycje są do siebie podobne. To nadal ciężki, potężnie brzmiący psychodeliczny blues, jednak o sile poszczególnych nagrań decydują przeróżne dodatki. W tej muzyce jest wszystko: brudne gitary pulsujące niczym w narkotycznym transie, mocne riffy i wyraziste solówki, południowy rock i teksańskie boogie, nawiedzony śpiew i melorecytacje Paula Majora, głównej postaci Endless Boogie. Posłuchajcie The Artemus Ward, w którym pobrzmiewają echa i nastrój Riders On The Storm Doorsów. Świetny utwór. Albo rozimprowizowany On Cryology, gdzie nastroje zmieniają się niczym kadry w filmie. Lub rozpoczynający się sabbathowskim riffem Imprecations. I tak dalej. Prawdziwa uczta dla miłośników bluesowego grania rozciągniętego do granic możliwości. Jednak to wcale nie nudzi. Muzyka Endless Boogie wciąga i uzależnia. Wyobrażam sobie, jak musi działać na żywo, skoro potrafi zahipnotyzować z bezdusznej płyty. Gorąco polecam, zwłaszcza starym rockowym wyjadaczom. Long Island to bardzo długie jam session.