STAR TREK INTO DARKNESS
W ciemność. Star Trek
2013, USA
sci-fi, reż. J.J. Abrams
Komentując najnowszy film J.J.Abramsa trzeba się zmierzyć z legendą Star Treka, a to niełatwa sztuka. To już nie tylko kultowy serial telewizyjny, ale też 12 pełnometrażowych filmów, dziesiątki książek, komiksów i gier komputerowych oraz miliony fanów na całym świecie. Popularność Star Treka jest porównywalna do Gwiezdnych Wojen – nic więc dziwnego, że J.J.Abrams, reżyser obu odstatnich odsłon, został wyznaczony to nakręcenia kontynuacji serii George’a Lucasa. Ponieważ jednak na mnie magia Kirka i Spocka nigdy nie działała, podszedłem do nowego Star Treka bez specjalnych oczekiwań, ale też bez uprzedzeń, gdyż poprzedni film z 2009 roku zrobił na mnie dobre wrażenie.
Fabuła każdego filmu z tej serii jest podobna, zmienia się tylko przeciwnik. Tym razem jest nim jeden z agentów Gwiezdnej Floty. Do walki staje niezniszczalny statek kosmiczny USS Enterprise pod dowództwem kapiana Kirka i jego specyficznego przyjaciela Spocka. Dalszych szczegółów oszczędzę bo właściwie jest niemal identycznie jak 4 lata temu: Kirk nagminnie łamie regulamin, Spock zupełnie przeciwnie, chociaż już tak między nimi nie iskrzy. Film jest przegadany kosztem akcji i towarzyszącego jej napięcia – tego jest niewiele, ale jeśli już coś się dzieje, to z wykopem i rozmachem. Widowisko jest szybsze i bardziej efektowne, chociaż nie radzę doszukiwać się sensu i logiki. Fanów serii to być może usatysfakcjonuje, mnie niekoniecznie. Denerwuje mnie kompletnie odrealniony motyw drugiego Spocka, znany z poprzedniego filmu. Myślałem, że to jednorazowy wybryk, ale jak widać rozmowy z samym sobą z innego czasu spodobały się twórcom i brną w tę ślepą uliczkę. Poza tym nie mogę się oprzeć wrażeniu, że robiony w zgodzie z panującą obecnie modą Star Trek powiela schematy filmów typu Transformers, gdzie zamiast urzekającego klimatu (jaki miała kiedyś ta seria) atakuje się widza efektowną, ale pustą w środku papką wizulaną. Statki wybuchają, rozwalają się, ale nadal lecą, a w środku wszyscy cali i zdrowi. Facet potrafi przeżyć nawet wybuch wulkanu i wychodzi bez szwanku z otaczającej go lawy. O wskrzeszaniu zmarłych już nawet nie wspomnę, skoro można pogadać z samym sobą z przyszłości. Typowa guma do żucia dla oczu i bajeczka dla małych dzieci. Ale ogląda się to mimo wszystko całkiem dobrze. Po drewnianych i nudnych filmach z lat 80/90 trzeba przyznać, że J.J.Abrams tchnął nieco życia w tę zasłużoną, ale dogorywającą serię. Fani mogą być spokojni: z pewnością doczekają się jej kolejnych odsłon.
Fabuła każdego filmu z tej serii jest podobna, zmienia się tylko przeciwnik. Tym razem jest nim jeden z agentów Gwiezdnej Floty. Do walki staje niezniszczalny statek kosmiczny USS Enterprise pod dowództwem kapiana Kirka i jego specyficznego przyjaciela Spocka. Dalszych szczegółów oszczędzę bo właściwie jest niemal identycznie jak 4 lata temu: Kirk nagminnie łamie regulamin, Spock zupełnie przeciwnie, chociaż już tak między nimi nie iskrzy. Film jest przegadany kosztem akcji i towarzyszącego jej napięcia – tego jest niewiele, ale jeśli już coś się dzieje, to z wykopem i rozmachem. Widowisko jest szybsze i bardziej efektowne, chociaż nie radzę doszukiwać się sensu i logiki. Fanów serii to być może usatysfakcjonuje, mnie niekoniecznie. Denerwuje mnie kompletnie odrealniony motyw drugiego Spocka, znany z poprzedniego filmu. Myślałem, że to jednorazowy wybryk, ale jak widać rozmowy z samym sobą z innego czasu spodobały się twórcom i brną w tę ślepą uliczkę. Poza tym nie mogę się oprzeć wrażeniu, że robiony w zgodzie z panującą obecnie modą Star Trek powiela schematy filmów typu Transformers, gdzie zamiast urzekającego klimatu (jaki miała kiedyś ta seria) atakuje się widza efektowną, ale pustą w środku papką wizulaną. Statki wybuchają, rozwalają się, ale nadal lecą, a w środku wszyscy cali i zdrowi. Facet potrafi przeżyć nawet wybuch wulkanu i wychodzi bez szwanku z otaczającej go lawy. O wskrzeszaniu zmarłych już nawet nie wspomnę, skoro można pogadać z samym sobą z przyszłości. Typowa guma do żucia dla oczu i bajeczka dla małych dzieci. Ale ogląda się to mimo wszystko całkiem dobrze. Po drewnianych i nudnych filmach z lat 80/90 trzeba przyznać, że J.J.Abrams tchnął nieco życia w tę zasłużoną, ale dogorywającą serię. Fani mogą być spokojni: z pewnością doczekają się jej kolejnych odsłon.