AGNETHA FÄLTSKOG
A
2013
Jak bardzo czasy się zmieniły, pokazuje wydany niedawno nowy album Agnethy Fältskog, wokalistki legendarnej szwedzkiej grupy ABBA. Nie ma chyba osoby, która nie znałaby tej nazwy. W drugiej połowie lat 70. cały świat (najbardziej Europa) oszalał na puncie czwórki Szwedów. Mimo że zespół rozpadł się dekadę później, ich muzyka przetrwała i do dzisiaj jest chętnie słuchana. Ludzi zauroczyły proste, urocze piosenki. Nikomu wtedy nie przeszkadzało, że dziewczyny na koncertach śpiewają trochę obok siebie, a ich ruchy nie są skoordynowane. Liczył się entuzjazm, a nie choreografia i dopieszczony do przesady wygląd. Liczyła się muzyka, a nie jej otoczka.
Moda na ABBĘ powróciła 5 lat temu, przy okazji premiery opartego na ich sympatycznych piosenkach filmu Mamma Mia. Wtedy można było się przekonać, jak silna wciąż jest pozycja Szwedów. Tym bardziej dziwi, że zupełnie bez echa przeszedł nowy album jednej z dwóch wokalistek grupy, wydany po ponad 25 latach milczenia (nie licząc płyty z coverami sprzed 9 lat). Jak to w ogóle możliwe, że takie wydarzenie mało kogo obchodzi? To właśnie znak czasów….
Właściwie przed wydaniem krążka można było z dużą dozą pewności założyć, co się na nim znajdzie. Nieistotne, kto jest producentem ani że w jednej z kompozycji śpiewa Gary Barlowe z Take That – liczy się tylko Ona, złotowłosa dziewczyna o anielskim głosie. Śpiewa tak samo, jak wtedy. Piosenki są ładne, jak wtedy. Ale oczekiwania inne niż wtedy – dlatego taka cisza. Agnetha nie jest wypindrzoną idolką czasów roznegliżowanych teledysków i lansu przez silikonowy wygląd. Nigdy taka nie była. Pozostała skromna i delikatna, podobnie jak jej piosenki, których część tym razem sama skomponowała. Piosenki spokojne, ale zupełnie „niedzisiejsze”. Płyta A zawiera pop dla dojrzałych ludzi. W sumie nic specjalnego – kilka sentymentalnych ballad i odrobina dawnego disco. Nie będzie z niej wielkich i pamiętnych hitów, chociaż taki na przykład I Was A Flower nie ustępuje urodą najładniejszym kompozycjom ABBY. Nie trafi na szczyty list przebojów. Nie szkodzi. Dobrze, że jest. Fani szwedzkiego kwartetu będą szczęśliwi, a przecież jest ich naprawdę wielu, zaś Agnetha Fältskog naprawdę zasługuje na to, by przynajmniej zauważyć jej powrót.
Moda na ABBĘ powróciła 5 lat temu, przy okazji premiery opartego na ich sympatycznych piosenkach filmu Mamma Mia. Wtedy można było się przekonać, jak silna wciąż jest pozycja Szwedów. Tym bardziej dziwi, że zupełnie bez echa przeszedł nowy album jednej z dwóch wokalistek grupy, wydany po ponad 25 latach milczenia (nie licząc płyty z coverami sprzed 9 lat). Jak to w ogóle możliwe, że takie wydarzenie mało kogo obchodzi? To właśnie znak czasów….
Właściwie przed wydaniem krążka można było z dużą dozą pewności założyć, co się na nim znajdzie. Nieistotne, kto jest producentem ani że w jednej z kompozycji śpiewa Gary Barlowe z Take That – liczy się tylko Ona, złotowłosa dziewczyna o anielskim głosie. Śpiewa tak samo, jak wtedy. Piosenki są ładne, jak wtedy. Ale oczekiwania inne niż wtedy – dlatego taka cisza. Agnetha nie jest wypindrzoną idolką czasów roznegliżowanych teledysków i lansu przez silikonowy wygląd. Nigdy taka nie była. Pozostała skromna i delikatna, podobnie jak jej piosenki, których część tym razem sama skomponowała. Piosenki spokojne, ale zupełnie „niedzisiejsze”. Płyta A zawiera pop dla dojrzałych ludzi. W sumie nic specjalnego – kilka sentymentalnych ballad i odrobina dawnego disco. Nie będzie z niej wielkich i pamiętnych hitów, chociaż taki na przykład I Was A Flower nie ustępuje urodą najładniejszym kompozycjom ABBY. Nie trafi na szczyty list przebojów. Nie szkodzi. Dobrze, że jest. Fani szwedzkiego kwartetu będą szczęśliwi, a przecież jest ich naprawdę wielu, zaś Agnetha Fältskog naprawdę zasługuje na to, by przynajmniej zauważyć jej powrót.