AFTER EARTH
1000 lat po Ziemi
2013, USA
fantasy, sci-fi, reż. M. Night Shyamalan
Wybierając się na 1000 lat po Ziemi usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio Manoj Night Shyamalan nakręcił naprawdę dobry film. Szósty zmysł był 14 lat temu, a potem już tylko stopniowe równanie w dół. Dlatego nie miałem jakichś wielkich oczekiwań wobec jego najnowszej produkcji. Poza tym lubię Willa Smitha, który na ogół dobrze dobiera role i nie grywa w gniotach. To jednak aktor komediowy i gra najlepiej, gdy jest dowcipny i wyluzowany. „Poważna” rola nieco go przerosła. Jedna mina przez cały film nie przynosi chwały. Jest bardziej drewniany niż jego 15-letni syn, którego wcisnął do obsady – za co nie mam pretensji, bo każdy mając takie możliwości, lansowałby swojego dzieciaka. Tym bardziej, że w filmie Will i Jaden grają ojca i syna.
Minął tysiąc lat, odkąd na skutek kataklizmu ludzie opuścili Ziemię, która stała się nieprzyjazną planetą opanowaną przez dzikie i niebezpieczne stworzenia. Uszkodzony w wyniku zderzenia z rojem meteorytów statek generała Cyphera Raige musi awaryjnie lądować na jej powierzchni. Podczas gdy ranny bohater zostaje w kokpicie, jego 13-letni syn Kitai wyrusza w poszukiwaniu utraconego sygnalizatora, niezbędnego do namierzenia statku przez ekipy ratownicze. Co dalej – łatwo zgadnąć. Chłopiec idzie, idzie, szuka…. ponieważ to kino familijne (ze względu na obsadę – niemal dosłownie), zakończenie jest oczywiste: cel wypełniony, więzi rodzinne naprawione, a zagubiony i lękliwy młodzieniec nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmienia się w walecznego twardziela, przy którym Rambo to pikuś.
1000 lat po Ziemi to teatr dwóch aktorów. Właściwie jednego, bo ranny Will Smith jedynie leży w statku i wspomina dawne czasy, natomiast z ekranu niemal nie schodzi jego syn, tak samo mało wyrazisty jak ojciec. Wiele znacznie młodszych dzieciaków opanowało lepiej sztukę aktorską, ale jak się nazywasz Smith i jesteś synem idola ekranu, nie musisz wiele pokazywać. Jednak pal licho mimikę twarzy – film kładzie nie tyle marne aktorstwo, co kretyński scenariusz. Pominę dywagacje, dlaczego prymitywne stwory radzą sobie na Ziemi, a ludzie dysponujący kosmiczną technologią nie, bo gdybanie do niczego nie prowadzi, a to w sumie nie ma znaczenia. Chodzi o niską wiarygodność fabuły i potworną nudę, którą wieje z ekranu. Jeden facet unieruchomiony leży na statku i robi bilans życia (wspominki bez ładu i składu, bez wpływu na akcję, pokazane chyba tylko dla urozmaicenia obrazu), drugi wyrusza z motyką na słońce. Wystraszona mina jest usprawiedliwiona, w końcu jest w nowym i wrogim środowisku, ale przez cały film? Jakim cudem potrafi biec szybciej niż goniące go krwiożercze pawiany, tego nie pojmę. Podobnie jak wielu innych bzdurnych rozwiązań. Gdy już zabrakło pomysłu i młody bohater ma umrzeć z zimna – zostaje cudownie uratowany. No rewelacja po prostu! Nie napiszę przez kogo – sami zobaczcie, jeśli macie ochotę się trochę odmóżdżyć. Efekty specjalne bez szału, lecz na przyzwoitym poziomie (widać, że to nie jest niskobudżetówka) – jednak to dzisiaj norma, a poza tym nie zastąpią sensu i logiki. Od Shyamalana oczekuję więcej niż tylko efektownej, cyfrowej rozpierduchy i dobrych (to trzeba przyznać) zdjęć dzikiej planety. Wprawdzie facet miał ostatnio jeszcze gorsze filmy, więc 1000 lat po Ziemi to i tak lekka zwyżka formy (i z tego się cieszę), jednak wiem dobrze, że stać go na więcej. Ta produkcja nie ma klimatu, nie potrafi zainteresować i wciągnąć widza. A jeśli chociaż trochę się uda, efekt psuje patetyczna, typowo po hollywoodzku nadęta końcówka. Wiem, że ludzie pójdą do kina, bo któż nie lubi Willa Smitha, ale tym razem naprawdę szkoda pieniędzy na bilet. A facet-w-czerni niech jak najszybciej wraca do komedii, a przynajmniej filmów robionych z przymrużeniem oka. Tutaj jest na poważnie i o niczym.
Minął tysiąc lat, odkąd na skutek kataklizmu ludzie opuścili Ziemię, która stała się nieprzyjazną planetą opanowaną przez dzikie i niebezpieczne stworzenia. Uszkodzony w wyniku zderzenia z rojem meteorytów statek generała Cyphera Raige musi awaryjnie lądować na jej powierzchni. Podczas gdy ranny bohater zostaje w kokpicie, jego 13-letni syn Kitai wyrusza w poszukiwaniu utraconego sygnalizatora, niezbędnego do namierzenia statku przez ekipy ratownicze. Co dalej – łatwo zgadnąć. Chłopiec idzie, idzie, szuka…. ponieważ to kino familijne (ze względu na obsadę – niemal dosłownie), zakończenie jest oczywiste: cel wypełniony, więzi rodzinne naprawione, a zagubiony i lękliwy młodzieniec nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmienia się w walecznego twardziela, przy którym Rambo to pikuś.
1000 lat po Ziemi to teatr dwóch aktorów. Właściwie jednego, bo ranny Will Smith jedynie leży w statku i wspomina dawne czasy, natomiast z ekranu niemal nie schodzi jego syn, tak samo mało wyrazisty jak ojciec. Wiele znacznie młodszych dzieciaków opanowało lepiej sztukę aktorską, ale jak się nazywasz Smith i jesteś synem idola ekranu, nie musisz wiele pokazywać. Jednak pal licho mimikę twarzy – film kładzie nie tyle marne aktorstwo, co kretyński scenariusz. Pominę dywagacje, dlaczego prymitywne stwory radzą sobie na Ziemi, a ludzie dysponujący kosmiczną technologią nie, bo gdybanie do niczego nie prowadzi, a to w sumie nie ma znaczenia. Chodzi o niską wiarygodność fabuły i potworną nudę, którą wieje z ekranu. Jeden facet unieruchomiony leży na statku i robi bilans życia (wspominki bez ładu i składu, bez wpływu na akcję, pokazane chyba tylko dla urozmaicenia obrazu), drugi wyrusza z motyką na słońce. Wystraszona mina jest usprawiedliwiona, w końcu jest w nowym i wrogim środowisku, ale przez cały film? Jakim cudem potrafi biec szybciej niż goniące go krwiożercze pawiany, tego nie pojmę. Podobnie jak wielu innych bzdurnych rozwiązań. Gdy już zabrakło pomysłu i młody bohater ma umrzeć z zimna – zostaje cudownie uratowany. No rewelacja po prostu! Nie napiszę przez kogo – sami zobaczcie, jeśli macie ochotę się trochę odmóżdżyć. Efekty specjalne bez szału, lecz na przyzwoitym poziomie (widać, że to nie jest niskobudżetówka) – jednak to dzisiaj norma, a poza tym nie zastąpią sensu i logiki. Od Shyamalana oczekuję więcej niż tylko efektownej, cyfrowej rozpierduchy i dobrych (to trzeba przyznać) zdjęć dzikiej planety. Wprawdzie facet miał ostatnio jeszcze gorsze filmy, więc 1000 lat po Ziemi to i tak lekka zwyżka formy (i z tego się cieszę), jednak wiem dobrze, że stać go na więcej. Ta produkcja nie ma klimatu, nie potrafi zainteresować i wciągnąć widza. A jeśli chociaż trochę się uda, efekt psuje patetyczna, typowo po hollywoodzku nadęta końcówka. Wiem, że ludzie pójdą do kina, bo któż nie lubi Willa Smitha, ale tym razem naprawdę szkoda pieniędzy na bilet. A facet-w-czerni niech jak najszybciej wraca do komedii, a przynajmniej filmów robionych z przymrużeniem oka. Tutaj jest na poważnie i o niczym.