FLOWER KINGS
Banks Of Eden
2012
Flower Kings to szwedzka grupa wyjątkowo zasłużona dla rozwoju progresywnego rocka, prawdziwa ikona tej muzyki w wersji skandynawskiej. Roine Stolt i spółka czarowali swą twórczością od połowy lat 90., jednak z czasem popadli w rutynę i zaczęło się, jakże częste w takich przypadkach, zjadanie własnego ogona. Kolejne, wydawane regularnie rok w rok płyty były wtórne, coraz bardziej do siebie podobne i nieco… toporne. W tej sytuacji zapowiedź dłuższej przerwy w nagrywaniu była jedynym słusznym posunięciem. Tak oto na kolejny album Szwedów trzeba było czekać aż 5 lat. W 2012 roku ukazał się wytęskniony i wyczekiwany przez fanów krążek Banks Of Eden. I co? I właściwie nic. Jest nieco lepiej, ale o jakiejś drastycznej zmianie nie ma mowy. Pytanie brzmi: czy można robić zarzut z tego, że zespół nie eksperymentuje tylko gra swoje i dostarcza wciąż ten sam stary, sprawdzony produkt? Skoro Rolling Stones można chwalić za to, że grają to samo od lat, dlaczego nie chwalić Flower Kings?
Nie wdając się w długie dywagacje powiem tak: gatunek, w ramach którego poruszają się Szwedzi, jest sam w sobie dość skostniały i zachowawczy. Nie trzeba tu odkrywać nowych dróg (chociaż można), ale należy grać z pasją, werwą i przede wszystkim stworzyć ciekawe, frapujące kompozycje. W tym temacie Flower Kings spisali się średnio. Banks Of Eden przynosi 5 utworów, w tym koronną, monumentalną, klasycznie skonstruowaną 25-minutową suitę Numbers, swoistą wizytówkę albumu, która momentami zachwyca, ale częściej nuży i denerwuje. Te same, znane od lat motywy, zagrane tak samo, ciągnące się w nieskończoność, częste zmiany tempa, wielowątkowość. To było dobre w latach 70., dzisiaj niekoniecznie. Na szczęście często powracający temat przewodni kompozycji jest udany i dlatego całość nie przeszkadza. Gdyby skrócić nagranie o 15 minut, byłoby jednym z najlepszych w dyskografii grupy. Broni się za to delikatny i zwiewny Rising The Imperial, niezwykle emocjonalnie zaśpiewany przez Hasse Fröberga. Tu wyraźnie czuć ducha wczesnego King Crimson. To z pewnością pozycja godna zapamiętania, prawdziwa perła. Ale to trochę za mało jak na 5 lat posuchy. Sytuację ratuje ekskluzywna wersja albumu z dodatkowym dyskiem, na którym dodano 4 nagrania. Żeby było śmieszniej – te bonusy są na ogół lepsze od nagrań z podstawowej wersji wydawnictwa (poza genialnym Rising The Imperial oczywiście). Ot, ciekawostka. Może więc lepiej wydawać odrzuty? Czaruje zwłaszcza piękny, nieco pinkfloydowski w klimacie instrumental Illuminati, porywa też bardziej dynamiczny Lolines. Te nagrania zdecydowanie ratują cały album, więc jeśli ktoś zamierza go nabyć – polecam koniecznie wersję deluxe. A nabyć warto, bo Flower Kings wprawdzie nie zaskakują, ale powoli zaczynają wracać do formy. Czy to trwała tendencja, pokaże kolejna płyta.
Nie wdając się w długie dywagacje powiem tak: gatunek, w ramach którego poruszają się Szwedzi, jest sam w sobie dość skostniały i zachowawczy. Nie trzeba tu odkrywać nowych dróg (chociaż można), ale należy grać z pasją, werwą i przede wszystkim stworzyć ciekawe, frapujące kompozycje. W tym temacie Flower Kings spisali się średnio. Banks Of Eden przynosi 5 utworów, w tym koronną, monumentalną, klasycznie skonstruowaną 25-minutową suitę Numbers, swoistą wizytówkę albumu, która momentami zachwyca, ale częściej nuży i denerwuje. Te same, znane od lat motywy, zagrane tak samo, ciągnące się w nieskończoność, częste zmiany tempa, wielowątkowość. To było dobre w latach 70., dzisiaj niekoniecznie. Na szczęście często powracający temat przewodni kompozycji jest udany i dlatego całość nie przeszkadza. Gdyby skrócić nagranie o 15 minut, byłoby jednym z najlepszych w dyskografii grupy. Broni się za to delikatny i zwiewny Rising The Imperial, niezwykle emocjonalnie zaśpiewany przez Hasse Fröberga. Tu wyraźnie czuć ducha wczesnego King Crimson. To z pewnością pozycja godna zapamiętania, prawdziwa perła. Ale to trochę za mało jak na 5 lat posuchy. Sytuację ratuje ekskluzywna wersja albumu z dodatkowym dyskiem, na którym dodano 4 nagrania. Żeby było śmieszniej – te bonusy są na ogół lepsze od nagrań z podstawowej wersji wydawnictwa (poza genialnym Rising The Imperial oczywiście). Ot, ciekawostka. Może więc lepiej wydawać odrzuty? Czaruje zwłaszcza piękny, nieco pinkfloydowski w klimacie instrumental Illuminati, porywa też bardziej dynamiczny Lolines. Te nagrania zdecydowanie ratują cały album, więc jeśli ktoś zamierza go nabyć – polecam koniecznie wersję deluxe. A nabyć warto, bo Flower Kings wprawdzie nie zaskakują, ale powoli zaczynają wracać do formy. Czy to trwała tendencja, pokaże kolejna płyta.