IRON MAN 3
Iron Man 3
2013, USA
fantasy, sci-fi, reż. Shane Black
Na początku uprzedzę, że Iron Man ze swoimi żartobliwymi tekstami i osobliwym poczuciem humoru to mój ulubiony komiksowy bohater. Podobały mi się obydwa filmy z Robertem Downeyem Jr., a jeszcze bardziej Avengers, gdzie mieliśmy prawdziwy wysyp postaci o nadprzyrodzonych mocach. Im bardziej czekałem na trzecią, ostatnią odsłonę trylogii, tym większe okazało się moje rozczarowanie. Z niezłej historii tym razem zrobiono bajeczkę dla małych dzieci. Efektowną i niezwykle widowiskową, ale pozbawioną nawet odrobiny sensu i logiki. Miałem obawy już gdy zobaczyłem hasło „3D”, bo w tak oznaczonych filmach na ogół treść ustępuje miejsca bajerom. Tych jest w Iron Man 3 pod dostatkiem – to prawdziwa uczta dla oczu i mało wymagającemu widzowi na pewno się spodoba. Pozostałym polecam przed seansem kompletne wyłączenie myślenia.
Fabuła ma drugorzędne znaczenie, bo to przecież bajka, więc co by się nie działo, to zły przegra, a dobry zwycięży. Nawet jeśli w pewnym momencie wydaje się, że nie ma już dla niego ratunku. Najpierw więc oglądamy potęgę rezydencji Tony’ego Starka, gdzie bohater konstruuje samonakładające się i samodzielnie myślące kostiumy, które można dowolnie klonować, a cały proces, podobnie jak pozyskiwanie informacji, odbywa się wirtualnie za pomocą wyświetlanych przed oczami ekranów. Oczywiście wszystko sterowane głosem, posłuszne i na ogół niezawodne. Wydawałoby się, że tak zaawansowana technologia powinna być zamknięta w niedostępnej fortecy, tymczasem wystarczy kilka uzbrojonych helikopterów, by zamienić siedzibę Iron Mana w kupę gruzu. Ten ledwie uchodzi z życiem, zabierając ze sobą tylko mocno podniszczony kostium. Trafia do szopy małego majsterkowicza i tam, nie wiadomo w jaki sposób, naprawia skomplikowany komputer sterujący kostiumem. Gdy dochodzi do finałowej walki, w której Iron Man teoretycznie nie ma żadnych szans, z pomocą przychodzą mu nagle całe zastępy wyczarowanych znikąd klonów. Bzdury do kwadratu. Myślę, że zbyt wiele nie zdradziłem streszczając te idiotyzmy, bo i tak siłą przekazu jest obraz, a nie infantylna historyjka.
Uczciwie dodam, że moje złe wrażenia dotyczą wyłącznie prymitywizmu scenariusza. Technicznie wszystko jest na najwyższym poziomie (efekty naprawdę rewelacyjne!), podobnie jak aktorstwo w całkiem doborowej obsadzie: obok znanych już Roberta Downeya Jr. i Gwyneth Paltrow prawdziwy koncert dają Guy Pearce, Rebecca Hall i Ben Kingsley, którego początkowo trudno rozpoznać. Poza przednim widowiskiem mamy też całą masę ciętych ripost, świetnych tekstów i gagów sytuacyjnych (jako komedia film sprawdza się znakomicie). W sumie więc rozrywka jest na poziomie poprzednich części i gdyby nie banalna historia, dałbym pełne 4 gwiazdki. Jednak wszystko ma swoje granice i potrzebuję w filmie chociaż odrobiny sensu. Nawet w komiksowej bajce.
Fabuła ma drugorzędne znaczenie, bo to przecież bajka, więc co by się nie działo, to zły przegra, a dobry zwycięży. Nawet jeśli w pewnym momencie wydaje się, że nie ma już dla niego ratunku. Najpierw więc oglądamy potęgę rezydencji Tony’ego Starka, gdzie bohater konstruuje samonakładające się i samodzielnie myślące kostiumy, które można dowolnie klonować, a cały proces, podobnie jak pozyskiwanie informacji, odbywa się wirtualnie za pomocą wyświetlanych przed oczami ekranów. Oczywiście wszystko sterowane głosem, posłuszne i na ogół niezawodne. Wydawałoby się, że tak zaawansowana technologia powinna być zamknięta w niedostępnej fortecy, tymczasem wystarczy kilka uzbrojonych helikopterów, by zamienić siedzibę Iron Mana w kupę gruzu. Ten ledwie uchodzi z życiem, zabierając ze sobą tylko mocno podniszczony kostium. Trafia do szopy małego majsterkowicza i tam, nie wiadomo w jaki sposób, naprawia skomplikowany komputer sterujący kostiumem. Gdy dochodzi do finałowej walki, w której Iron Man teoretycznie nie ma żadnych szans, z pomocą przychodzą mu nagle całe zastępy wyczarowanych znikąd klonów. Bzdury do kwadratu. Myślę, że zbyt wiele nie zdradziłem streszczając te idiotyzmy, bo i tak siłą przekazu jest obraz, a nie infantylna historyjka.
Uczciwie dodam, że moje złe wrażenia dotyczą wyłącznie prymitywizmu scenariusza. Technicznie wszystko jest na najwyższym poziomie (efekty naprawdę rewelacyjne!), podobnie jak aktorstwo w całkiem doborowej obsadzie: obok znanych już Roberta Downeya Jr. i Gwyneth Paltrow prawdziwy koncert dają Guy Pearce, Rebecca Hall i Ben Kingsley, którego początkowo trudno rozpoznać. Poza przednim widowiskiem mamy też całą masę ciętych ripost, świetnych tekstów i gagów sytuacyjnych (jako komedia film sprawdza się znakomicie). W sumie więc rozrywka jest na poziomie poprzednich części i gdyby nie banalna historia, dałbym pełne 4 gwiazdki. Jednak wszystko ma swoje granice i potrzebuję w filmie chociaż odrobiny sensu. Nawet w komiksowej bajce.