STONE SOUR
House Of Gold & Bones Part 2
2013
Druga część opowieści o Domu ze Złota i Kości to jedna z płyt, na którą autentycznie czekałem z niecierpliwością. Ubiegłoroczna Part 1 znalazła się w moim Top10 najlepszych albumów 2012 więc poprzeczka była zawieszona dość wysoko. Przypomnę krótko, że liderem Stone Sour jest Corey Taylor, na codzień wokalista death- i numetalowego Slipknot. W macierzystej kapeli drze się jak poparzony, a muzycy łoją niemiłosiernie – w Stone Sour jest inaczej. Panowie znaleźli kompromis między czadem a melodią, trochę też złagodzili brzmienie, i to okazało się strzałem w 10-tkę. House Of Gold & Bones Part 1 zebrał znakomite recenzje, choć to przecież tylko prosta, metalowa płyta. Jednak zagrana na poziomie dla wielu nieosiągalnym.
„Jeżeli nigdy nie ryzykujesz, nigdy niczego nie zyskasz. W muzyce jest jeszcze wiele form, z którymi do tej pory nie miałem do czynienia. Moja ekscytacja House Of Gold & Bones była ogromna, bo wiedziałem, że przekraczamy tą płytą pewną granice. Druga część jest znacznie mroczniejsza. Poza tym, to zupełnie inna płyta. Pod wieloma względami przypomina soundtrack do filmu”. Tyle autor opowieści. Co więc się zmieniło w części 2? Niewiele. Porywające riffy – obecne. Zgrabne refreny – są. Czad i power wymieszany z delikatnością – jak najbardziej. Świetny wokal Taylora – zdecydowanie tak, facet śpiewa naprawdę ładnie, ale bez obaw: prezentuje również rockową werwę i pazur. Dowodzi tego choćby otwierający album numer, jeden z najlepszych w zestawie. Red City zaczyna się bardzo łagodnie, tylko fortepian i głos, ale w połowie wchodzi sekcja i jest mocno i ciężko. Ale to mimo wszystko wolny numer. Takich smutasów jest tu sporo, lecz drugi kawałek na płycie brzmi już jak należy – Black John to czad i power w typowym dla grupy stylu. Jest ostro i hitowo. Potem znów następują trochę rozmemłane utwory, i dalej tak na zmianę. Jednak nie będę narzekał bo wszystko trzyma poziom, na albumie aż roi się od drobnych smaczków i niespodzianek (odwołania do Part 1), zaś kompozycje określone przeze mnie jako „wolne” są i tak ciężko zagrane i w połowie dostają kopa. Choćby w takim Sadist nic się nie dzieje, jest wolno i smutnawo, gdy nagle po 3 minutach zmiana tempa i minuta mocnego odlotu. Podobnie jest w Peckinpah i ta jedna minuta zmienia wartość kompozycji. Jeśli miałbym wyróżnić poszczególne nagrania, to musiałbym wymienić ostre Gravesend, jeszcze lepsze ’82, i oczywiście sam finał albumu w postaci świetnej, wgniatającej w fotel i rozwalającej mózg kompozycji tytułowej.
Jak wspomniałem w grudniowej recenzji poprzedniej części, House Of Gold & Bones to nie tylko płyta lecz bardzo szeroko zakrojony koncept. Składają się na niego szczególne wideoklipy, wyjątkowe pod względem klimatu koncerty, mnóstwo działań w sieci (strona internetowa poświęcona płycie), specjalne opakowanie wydawnictwa (pudełka obu albumów można złożyć w domek widoczny na zdjęciu obok – wprawdzie nie ze złota ani kości, ale i tak efektowny), jak również komiks, w którym zostanie rozwinięta historia bohatera, stojącego w drugiej części opowieści przed dylematem: pozostać dojrzewającym nastolatkiem czy wejść w dorosłe życie ze wszystkimi tego konsekwencjami? W dorosłe życie weszli natomiast twórcy tej opowieści – House Of Gold & Bones to magnum opus grupy Stone Sour, która cały czas się rozwija i już teraz jestem bardzo ciekaw jej kolejnej propozycji. Tę omawianą absolutnie trzeba mieć na półce.
„Jeżeli nigdy nie ryzykujesz, nigdy niczego nie zyskasz. W muzyce jest jeszcze wiele form, z którymi do tej pory nie miałem do czynienia. Moja ekscytacja House Of Gold & Bones była ogromna, bo wiedziałem, że przekraczamy tą płytą pewną granice. Druga część jest znacznie mroczniejsza. Poza tym, to zupełnie inna płyta. Pod wieloma względami przypomina soundtrack do filmu”. Tyle autor opowieści. Co więc się zmieniło w części 2? Niewiele. Porywające riffy – obecne. Zgrabne refreny – są. Czad i power wymieszany z delikatnością – jak najbardziej. Świetny wokal Taylora – zdecydowanie tak, facet śpiewa naprawdę ładnie, ale bez obaw: prezentuje również rockową werwę i pazur. Dowodzi tego choćby otwierający album numer, jeden z najlepszych w zestawie. Red City zaczyna się bardzo łagodnie, tylko fortepian i głos, ale w połowie wchodzi sekcja i jest mocno i ciężko. Ale to mimo wszystko wolny numer. Takich smutasów jest tu sporo, lecz drugi kawałek na płycie brzmi już jak należy – Black John to czad i power w typowym dla grupy stylu. Jest ostro i hitowo. Potem znów następują trochę rozmemłane utwory, i dalej tak na zmianę. Jednak nie będę narzekał bo wszystko trzyma poziom, na albumie aż roi się od drobnych smaczków i niespodzianek (odwołania do Part 1), zaś kompozycje określone przeze mnie jako „wolne” są i tak ciężko zagrane i w połowie dostają kopa. Choćby w takim Sadist nic się nie dzieje, jest wolno i smutnawo, gdy nagle po 3 minutach zmiana tempa i minuta mocnego odlotu. Podobnie jest w Peckinpah i ta jedna minuta zmienia wartość kompozycji. Jeśli miałbym wyróżnić poszczególne nagrania, to musiałbym wymienić ostre Gravesend, jeszcze lepsze ’82, i oczywiście sam finał albumu w postaci świetnej, wgniatającej w fotel i rozwalającej mózg kompozycji tytułowej.
Jak wspomniałem w grudniowej recenzji poprzedniej części, House Of Gold & Bones to nie tylko płyta lecz bardzo szeroko zakrojony koncept. Składają się na niego szczególne wideoklipy, wyjątkowe pod względem klimatu koncerty, mnóstwo działań w sieci (strona internetowa poświęcona płycie), specjalne opakowanie wydawnictwa (pudełka obu albumów można złożyć w domek widoczny na zdjęciu obok – wprawdzie nie ze złota ani kości, ale i tak efektowny), jak również komiks, w którym zostanie rozwinięta historia bohatera, stojącego w drugiej części opowieści przed dylematem: pozostać dojrzewającym nastolatkiem czy wejść w dorosłe życie ze wszystkimi tego konsekwencjami? W dorosłe życie weszli natomiast twórcy tej opowieści – House Of Gold & Bones to magnum opus grupy Stone Sour, która cały czas się rozwija i już teraz jestem bardzo ciekaw jej kolejnej propozycji. Tę omawianą absolutnie trzeba mieć na półce.